Brudne ręce

ks. Roman Tomaszczuk

|

Gość Świdnicki 36/2012

publikacja 06.09.2012 00:15

Społeczeństwo. Dzieci urodziły im się… spontanicznie albo – jak kto woli: ponieważ pozwolili się im wszystkim urodzić.

– Ten kielich nadaje się do sprawowania Eucharystii – mówi Jarek Stasyszyn z Kudowy-Zdroju – Ten kielich nadaje się do sprawowania Eucharystii – mówi Jarek Stasyszyn z Kudowy-Zdroju
ks. Roman Tomaszczuk

Kiedy Jarek Stasyszyn siedzi przy swoim garncarskim kole, jest wtedy sobą najbardziej w świecie, chociaż więcej przez analogię niż dosłownie. Zanim jednak jego życie zaczęło kręcić się wokół… koła i gliny, potrzebował Bernadety.

Poznali się na fizyce,

którą studiowali właściwie bez przekonania. On, choć daleko mu do ścisłowca, poszedł na uniwersytet z powodu brata. To zresztą zakomunikował profesorowi, który go egzaminował. Wprost. Ten zgodził się z argumentacją maturzysty technikum żeglugi śródziemnej: „Co mi pozostało: albo ruszę na Zachód, albo wezmą mnie do wojska, albo zacznę studiować… fizykę, bo tutaj jest już mój brat. On mi pomoże”. Pomagał, ale to było za mało. Jarek zaczął spinać się jak nigdy dotąd. Chciał udowodnić sobie i innym, że to ma sens. Wstawał więc o czwartej nad ranem, żeby ryć… książki z kosmosu. Efekty? Na przykład czwórka na semestr z analizy matematycznej. Był dumny. Inni też, w końcu umiał więcej niż jego nauczyciele z podstawówki. Jednak spinanie ma jeden mankament. Wyczerpuje. Po czwartym semestrze zdezerterował. Miał dosyć i miał pomysł… tym razem na nauki polityczne albo dziennikarstwo. (Wtedy kupił sobie dobry aparat – przydał się, bo za chwilę mógł nim robić zdjęcia swojej przyszłej żonie). Z dziennikarstwem jednak nie wyszło i gdy wrócił na nieszczęsną fizykę, musiał powtarzać niektóre przedmioty z powodu zmiany programu studiów. I wtedy właśnie poznał ją. Ona była na trzecim roku i za wszelką cenę chciała z nudnej fizyki wycisnąć coś, co ją interesuje.

Zadawała więc mnóstwo pytań;

prowokowała do myślenia, wykładowców i kolegów; dopominała się o dygresje. Bo na fizyce znalazła się przez wujka, wykładowcę. Chodziło więc o łatwiznę: znajomości, prosty przepis na egzaminy, pewniejszy start w dorosłe życie. Problem jednak w tym, że życie domagało się czegoś zupełnie innego. Potrzebowała więc Jarka, by ją przekonał, że trzeba realizować swoje marzenia. No i się zaczęło. Rzuciła studia, ale zanim rozwinęła skrzydła na nowym kierunku – pedagogice, o której zawsze myślała, zaszła w ciążę. Decyzja o ślubie była oczywista. Zresztą kochali się bardzo i wiedzieli, że razem podołają nowym wyzwaniom. Byli młodzi i nie brakowało im owartości na życie: to poczęte pod sercem Bernadety i to, które postanowili spędzić razem, do końca, na zawsze, pomimo wszystko albo właśnie dlatego. Zabrakło jednego. Wspar- cia. – Byłam w szoku, gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, przede wszystkim dlatego, że nie wiedziałam, co powiedzieć rodzicom. Nie tak sobie wyobrażali moją dorosłość – wspomina. – I było tak, jak przeczuwałam: zawyrokowali, że to jest katastrofa. Liczyłam jednak, że po pierwszych emocjach przyjdzie refleksja i przynajmniej akceptacja, jeśli nie radość z obrotu rzeczy – dodaje.

Myliła się

Próba pogodzenia macierzyństwa ze studiowaniem też się nie powiodła. Gdy doszły kłopoty z pieniędzmi na życie, wybrali rodzicielstwo, poświęcili swoje ambicje, byle tylko kochać życie, które otrzymali w darze, które przyjęli. – Tak zresztą odpowiadam na szczególnie nachalne i niegrzeczne zaczepki: mam tyle dzieci, bo pozwoliłam się im wszystkim urodzić – rzuca Bernadeta. Dzisiaj Maja ma lat 11, Iga 8, a potem… Karolina 6, Anatol 5, a Marianna 4. – Niektórzy przekonywali mnie, że każde kolejne dziecko na świecie to widmo coraz bardziej realnego głodu, smrodu i ubóstwa – uśmiecha się mama. – Trójka rok po roku… co to znaczy? Przede wszystkim, że lata, jakie mam w papierach, a zużycie biologiczne – to dwie różne bajki – wtrąca Jarek. Wychowanie dzieci daje w kość, jest to ogromny wysiłek i oboje tego nie ukrywają, jednak nigdy nie uważali swoich dzieci za balast. Uczyli się za to pokory. Dostali bowiem szkołę nie tylko z powodu standardu życia, który musieli wybrać, ale przede wszystkim z powodu ludzkiego niezrozumienia. Głupota! Średniowiecze! Wstyd! – to tylko bardziej cenzuralne okrzyki wydawane przez znajomych i krewnych na wieść o kolejnej ciąży lub narodzinach. – Byli przerażeni, nie mieściło im się to w głowach – wspomina Jarek. – Tym bardziej że wśród kuzynostwa nie było żadnego dziecka, za to jedynym tematem rozmów były studia, kredyty, wydatki, kalkulacje i ciułanie. Doszło do tego, że przed rodziną Stasyszynów zaczęły się zamykać drzwi, które jeszcze do drugiego, a nawet trzeciego dziecka były otwarte. Piątka bowiem wywoływała...

...popłoch nawet u jehowitów

– Zdarzyło się bowiem, że przez jakiś czas mieszkaliśmy w bloku, w którym większość sąsiadów należała do Świadków Jehowy – opowiada Bernadeta. – Ci ludzie, widząc, że katolicy potrafią panować nad tak liczną rodziną, a co gorsza: ja znowu jestem w ciąży, dawali nam do zrozumienia, że nie mogą się z tym pogodzić i nie jesteśmy mile widziani. Złośliwości pod naszym adresem stawały się coraz bardziej uciążliwe i z czasem przerodziły się we wrogość, więc gdy nadarzyła się okazja na zamianę mieszkania, skorzystaliśmy z niej bardzo chętnie. Zgorszenie u sekciarzy to jedno, a znaczące miny ze strony własnych braci w wierze – to drugie. A z tym muszą się liczyć rodzice, gdy z całą piątką zajmują pierwszą ławkę w kościele. – Tak to już jest. Kojarzymy się z… Apokalipsą – uśmiecha się Jarek. Na szczęście nie musi tak być, ale do tego potrzebna jest wiara, bo dewocja jest za słaba. Przynajmniej takie wnioski nasuwa doświadczenie. – Ostatnio nasza znajoma, bardzo mocno zaangażowana w odnowę charyzmatyczną, zaprosiła całą naszą rodzinę do siebie – wszystkich! – relacjonują Staszynowie. – Dla niej i jej męża staliśmy się znakiem Bożego błogosławieństwa. Z wdzięczności zafundowali nam wakacje, o jakich nie odważyliśmy się nawet marzyć – konkretyzują. – Przekonujemy się coraz bardziej, że jesteśmy swego rodzaju testem dla innych: wobec naszej rodziny wychodzi z ludzi prawda o tym, co myślą...

...o życiu, o wartościach, o Ewangelii

– My sami zrezygnowaliśmy ze swoich ambicji i rozwoju zawodowego, choć wszyscy namawiali nas, a czasami wręcz żądali od nas, żebyśmy się stali „rozsądnymi ludźmi” – mówi Jarek. – Dla nas jednak ewangeliczne życie, choć bardzo wymagające i niekiedy budzące w nas samych trudne pytania oraz stawiające nas na mało komfortowych rozdrożach, jest życiem samym w sobie, dlatego z kolei wybraliśmy je jako receptę na życie nasze – zapewnia. Ich patronem jest bł. Jan Paweł II. Najpierw dlatego, że obudził w nich wiarę, gdy spotkali się z nim podczas Światowych Dni Młodzieży w Częstochowie; potem dlatego, że nie było w dziejach Kościoła papieża, który tak wiele i tak mocno mówił o małżeństwie i rodzinie; wreszcie dlatego, że kochają go miłością pełną zaufania, a on odwzajemnia się tym samym. No i jeszcze dlatego, że mieszkają na ulicy jemu dedykowanej. – To od niego wiemy, że nie wystarcza być dobrym człowiekiem, dobrym ojcem i mężem – dodaje Jarek. – Nie wystarcza, ponieważ dobroć może być tylko aktem człowieczeństwa, altruistycznej wrażliwości, która nie potrzebuje wiary. Natomiast my mamy być nie tylko dobrzy – nasza dobroć ma też być światłem i solą. To zaś rodzi się z ewangelicznego radykalizmu – mówi.

Tego uczy glina...

– zaskakuje podsumowaniem. Gdy stracił pracę i po raz kolejny w życiu musiał zdecydować, co dalej, natrafił na telewizyjny kurs lepienia z gliny. Zaskoczyło go, że od razu zrozumiał, o co tu chodzi. To był impuls, który przekonał go o czymś, co od dawna w nim siedziało. – Lubię mieć brudne ręce – pomyślał. – Nie brudem flejtucha, ale rzemieślnika… artysty – dodał nieśmiało po chwili zastanowienia, sam do siebie. Postarał się o pieniądze z Urzędu Pracy na otwarcie własnej działalności gospodarczej. Swoją pracownię ceramiki artystycznej nazwał „Kury Stołowe”, ponieważ jego okaryny w postaci kur stały się jednym z produktów turystycznych regionu Gór Stołowych. – Ale najbardziej lubię glinianą edukację – zaznacza. – Marzy mi się szkółka ceramiczna. Glina to bardzo wdzięczny materiał: plastyczna, bezkształtna masa dzięki ludzkiej idei i zręczności staje się rzeczywistością. Co więcej, wypalona w ogniu nabiera szczególnych właściwości, zupełnie nowych: twarda, trwała, odporna, dlatego użyteczna – mówi, sięgając po mszalny kielich, kropielnicę czy zawieszkę z rybką. Od opisu swojej pracy całkowicie spontanicznie przechodzi do życia. Swojego i tego w ogóle. Życia, które bez Idei (Boga) i pracy (ludzkich decyzji i zaangażowania) nigdy nie stanie się naczyniem pięknym i potrzebnym. A z kolei bez ognia doświadczenia, trudnych wyborów, cierpienia, wyrzeczenia czy ofiary nie ma szansy na trwałość. – Jako garncarz wiem, o czym mówi Bóg, gdy porównuje się właśnie do tego rzemieślnika – odwołuje się do biblijnych obrazów. – Wiem to i dlatego najmocniej uczę się siebie, swojego życia, swojej miłości, gdy ślęczę nad garncarskim kołem – kończy, zerkając na swoje… brudne (tzn. spracowane, usłużne, życiodajne) ręce.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.