Potrzebuje 10 tys. zł, żeby pomagać

xrt

publikacja 14.08.2014 19:17

Jacek Jarosz - młody medyk o wrażliwym sercu - postanowił pół roku życia spędzić na Czerwonej Wyspie.

Potrzebuje 10 tys. zł, żeby pomagać Jacek Jarosz przygotowuje się do wyjazdu na misje ks. Roman Tomaszczuk /Foto Gość

Ks. Roman Tomaszczuk: Kiedy po raz pierwszy usłyszałeś o Madagaskarze? Z  czym Ci się kojarzył?

Jacek Jarosz: – Wszystko zaczęło się kilka lat temu, kiedy pierwszy raz natknąłem się na opisy Afryki u Ryszarda Kapuścińskiego i Arkadego Fiedlera. Oczywiście, za sprawą drugiego z wymienionych bliższe stały mi się losy Malgaszów. Opisywał życie mieszkańców Ambinanitelu, wioski położonej w zupełnie innej części kraju niż Mandabe, do którego jadę. W jego plastycznych opowieściach zaskoczyła mnie przede wszystkim niesamowita odmienność lokalnych społeczności od nas, Europejczyków. Fiedler opisywał realia sprzed ponad pół wieku, warto pamiętać, że ich część pozostaje niezmienna do dziś. W perspektywie misji Czerwona Wyspa była dla mnie jednak zaskoczeniem. Polski ksiądz działający w tamtejszej placówce wyraził zapotrzebowanie na pomoc wolontariusza dość niespodziewanie – długo nie myśląc, zgodziłem się i, nie wiedząc, co mnie czeka, postanowiłem wyjechać. Z czym mi się kojarzył Madagaskar? W pierwszym momencie wróciłem do moich wyobrażeń budowanych na podstawie wspomnianych już lektur, a to bardzo interesująca wizja. Wiem przy tym, że mogę wiele planować, na wiele się przygotowywać i wiele sobie wyobrażać, a i tak na miejscu będę musiał skonfrontować to wszystko z rzeczywistością i na pewno nieraz mnie to mocno zaskoczy.

Wyprawa na wyspę trędowatych… Nie boisz się?

– Trąd na Madagaskarze nie jest już tak olbrzymim problemem, jak w czasach sławnego polskiego misjonarza o. Jana Beyzyma. Dziś znamy leki na tę chorobę, wiemy, jak unikać jej rozprzestrzeniania i – co najważniejsze – odnotowujemy mniej zachorowań niż w przeszłości. W związku z tym nie czuję obawy. Dodatkowo (jeśli nie przede wszystkim) miałem niebywałą przyjemność poznać dr Wandę Błeńską, która spędziła wśród trędowatych 40 lat w czasach, gdy medycyna była o wiele mniej rozwinięta. Jej świadectwo z posługi misyjnej w Ugandzie znacznie mnie uspokaja i dodaje zapału do działania. Nie znaczy to jednak, że zupełnie pozbawiony jestem obaw. Jako młody medyk nie mam dużego doświadczenia w obcowaniu z chorobami tropikalnymi. Tym bardziej, że poza wspomnianym już trądem, miejscowa ludność boryka się z wieloma innymi problemami zdrowotnymi. Wystarczy wspomnieć o częstych zakażeniach bakteryjnych układu pokarmowego i oddechowego, które w połączeniu z fatalnym stanem odżywienia mogą zagrażać życiu, czy o tropikalnych chorobach pasożytniczych, które w Europie są zdecydowanie rzadsze, a na pewno szybciej i skuteczniej rozpoznawane i leczone.

Czym zajmuje się fundacja, którą reprezentujesz?

– Fundacja Pomocy Humanitarnej "Redemptoris Missio" jest niewielką organizacją założoną w 1992 roku w Poznaniu. Naszym głównym zadaniem jest wspieranie polskich misjonarzy na wszystkich kontynentach świata. W związku z tym gromadzimy lekarstwa, środki opatrunkowe, sprzęt medyczny, które wysyłamy tam, gdzie pojawia się zapotrzebowanie. Stale prowadzimy kilka akcji, z których na szczególną uwagę zasługują "Puszka dla Maluszka", "Opatrunek na Ratunek" czy wyjątkowo kreatywna inicjatywa "Włóczkersi".

Brzmi intrygująco, ale co się pod tym kryje?

– Pierwsza z wymienionych akcji z założenia polega na dostarczaniu do siedziby fundacji pustych puszek aluminiowych, które później sprzedawane są w skupie. Nie byłoby w tym nic rewelacyjnego, gdyby nie zaangażowanie ludzi dobrej woli, z jakim się spotykamy. Dzięki "Puszcze dla Maluszka" udało się bowiem uzbierać już ponad 100 tys. zł, za co kupiono m.in. inkubatory oraz aparaty EKG do Kamerunu. Wspomniałem wcześniej o "Włóczkersach". To kolejny społeczny fenomen, z którego płyną namacalne korzyści. Wolontariusze, głównie panie, które dysponują dużą ilością wolnego czasu, mogą uzyskać w siedzibie fundacji włóczkę oraz niezbędne do jej wykorzystania przybory. Tak zaopatrzone dziergają m.in. swetry, rękawice, szaliki, które trafiają następnie do potrzebujących. Dla chętnych, którzy nie potrafią zamieniać włóczki w komplet ciepłych ubrań, prowadzone są odpowiednie warsztaty. Natomiast "Opatrunek na Ratunek" to zbiórka w aptekach bandaży i innych środków opatrunkowych.

A jeżeli wydarzy się coś nieoczekiwanego, potraficie reagować na tragedie?

– Jasne, m.in. zorganizowaliśmy rekordowo dużą zbiórkę środków higienicznych, żywności itp. dla nawiedzonych w tym roku powodzią Bałkanów. Zadbaliśmy także o transport i rozdysponowanie darów na miejscu. Na tym polu często współpracujemy z innymi instytucjami i osobami prywatnymi niosącymi pomoc, np. wspieraliśmy zbiórkę i wysyłkę darów dla uchodźców syryjskich przebywających w obozach w Bułgarii. Co jednak najbardziej niesamowite, fundacja organizuje lub wspomaga organizację wyjazdów misyjnych dla swoich wolontariuszy. Często wyjeżdżają studenci kierunków medycznych, nierzadko młode położne, pielęgniarki, lekarze czy ratownicy medyczni. Jak dotychczas, udało się nam wysłać naszych medyków m.in. do Etiopii, RPA, Indii, Zambii, Ugandy, Tanzanii, Kenii czy na Papuę-Nową Gwineę.

Masz być wolontariuszem, ale ten wolontariat kosztuje... Skąd weźmiesz pieniądze na wyjazd?

– Przez kilka ostatnich lat "Redemptoris Missio" zdobywała pieniądze na wyjazdy misyjne swoich wolontariuszy z ministerialnych środków w ramach programu Polska Pomoc. W tym roku, z powodów zupełnie niezależnych od fundacji, osoby chcące wyjechać do pracy w krajach Trzeciego Świata muszą szukać pieniędzy samodzielnie. Oczywiście, wsparcie ze strony fundacji jest znaczące, jednak koszty wyjazdu są – jak na budżet organizacji o tej wielkości – zbyt duże. Szukam więc pieniędzy wszędzie tam, gdzie ma to szanse powodzenia. Proszę media o promocje akcji, inicjuję kwesty w parafiach, prowadzę akcje informacyjne w internecie, a ostatnio organizowałem wraz z dwoma wolontariuszami fundacji, którzy jadą w październiku do Kenii, koncert charytatywny. Pieniądze, jakie udaje mi się zgromadzić, są w 100 proc. przekazywane na rzecz mojego wyjazdu i związane z nim plany pomocy Malgaszom. Czasami dobrą wolą wykazują się firmy, które oferują wsparcie w postaci rabatów na zakup sprzętu medycznego oraz apteki przekazujące lekarstwa po cenach hurtowych, a nieraz nawet za darmo.

Ile kosztuje półroczny pobyt wolontariusza? Na co idą pieniądze?

– Koszt półrocznego pobytu na Madagaskarze ciężko oszacować, ponieważ – poza oczywistymi wydatkami na jedzenie i dach nad głową – na bieżąco pojawiają się potrzeby doposażania ośrodków medycznych w leki i środki opatrunkowe oraz, jeszcze w Polsce, z wydatkami wiążą się plany realizacji różnych przedsięwzięć, które wymagają zakupu specyficznego sprzętu. Docelową kwotą, jaką uważam za minimum pozwalające owocnie działać medykowi w rejonie, w który się wybieram, jest 20–25 tys. zł. Brakuje jeszcze około 10 tys. Niewielka część z tego zostanie przekazana na utrzymanie wolontariusza. Większość chcę przeznaczyć na sprzęt medyczny i leki. Dotychczas udało mi się kupić baterię do aparatu USG, która dla moich przyszłych gospodarzy stanowiła absolutny priorytet, ze względu na długie przerwy w dostawach prądu. Dodatkowo kupiłem wagi dla niemowląt, wiele lekarstw (głównie antybiotyki i leki przeciwmalaryczne), kilka glukometrów i innych drobnych narzędzi medycznych. Nie mogę nie wspomnieć o kosztach biletu lotniczego, które w większej części pokryła fundacja. Sporo rzeczy udaje mi się uzyskać nieodpłatnie. Są to na przykład materiały edukacyjne czy witaminy i suplementy diety.

Czego potrzeba ludziom w Mandabe?

– Madagaskar, jako była kolonia francuska, jest krajem ubogim, nawet jak na Afrykę. Potrzeba tam niemal wszystkiego. Ludzie często chodzą głodni. Według oficjalnych danych, edukacją objęte jest 100 proc. dzieci, w rzeczywistości nie więcej niż połowa umie w podstawowym zakresie czytać i pisać. No i, oczywiście, dostęp do opieki medycznej… Braki kadrowe są na tyle olbrzymie, że całym obszarem, na jakim działa ośrodek Mandabe, opiekują się tylko jeden pielęgniarz  z państwowego ośrodka zdrowia i kilka sióstr zakonnych nieposiadających wykształcenia w tym kierunku, które pracują w prowadzonym przez siebie punkcie medycznym. Nie sposób wspomnieć o wszystkim, czego potrzeba na miejscu.

Brakuje profesjonalistów, żerują szamani.

– Miejscowe społeczności darzą białych misjonarzy i szkolony w Europie czy USA personel medyczny bardzo słabym zaufaniem. Do tego są mocno przywiązane do tradycji i odprawiania obrzędów zgodnych z tym, czego nauczyli ich przodkowie. Wszystko to w razie potrzeby kieruje ich kroki nie do misjonarza, lecz do znachora. Ten ostatni zwykle robi więcej szkody niż pożytku. Metody leczenia, które stosuje, często pogarszają stan pacjenta, a czasem prowadzą do jego zgonu. Szczególnie dużo ofiar tradycyjnych, alternatywnych zabiegów dotyczy aborcji. Młode kobiety, które nierzadko są już matkami kilkorga pociech, decydując się na wizytę u szamana, najczęściej pozbawiają życia zarówno swoje nienarodzone dzieci, jak i siebie, tym samym pozostawiając kilka sierot. To jednak obraz wyjątkowo skrajny, problem z szamanizmem dotyczy także dużo mniej poważnych spraw. Przykładowo – w jednej z przekazanych mi drogą mailową relacji ks. Ludwik Wawrzeczko, prowadzący ośrodek Mandabe, opisywał przypadek dyrektora miejscowej szkółki, który powierzył zainfekowaną kończynę opiece znachora... Do lokalnego pielęgniarza trafił na tyle późno, że noga okazała się nie do uratowania.

Jakie znaczenie dla misji, którą podejmujesz, ma wiara?

– Bardzo dużo daje mi nauka, która płynie z Pisma Świętego. Wiele osób ma swoje ulubione fragmenty Biblii. Mój pochodzi z Ewangelii wg św. Mateusza. Pozwolę sobie zacytować, o który fragment z 25. rozdziału mi chodzi: "Bo byłem głodny, a daliście mi jeść; byłem spragniony, a daliście mi pić; przybyszem byłem, a przygarnęliście mnie; nagi, a odzialiście mnie; zachorowałem, a odwiedziliście mnie; znalazłem się w więzieniu, a przyszliście do mnie. Odezwą się wtedy do Niego, mówiąc: »Panie, kiedy widzieliśmy Ciebie głodnego i nakarmiliśmy Cię; albo spragnionego i daliśmy pić? A kiedy widzieliśmy Ciebie jako przybysza i przygarnęliśmy, albo nagiego i odzialiśmy? Kiedy widzieliśmy Ciebie chorego albo w więzieniu i przyszliśmy do Ciebie?«. Na to Król im odpowie: »Oświadczam wam, że ile razy robiliście [coś] dla jednego z tych moich najlichszych braci, dla mnie robiliście«".

W jaki sposób można wspomóc Twój misyjny wyjazd?

– Jestem bardzo serdecznie wdzięczny za wszelkie formy wsparcia, zarówno materialnego, jak i duchowego. Poza finansową pomocą, potrzebna jest promocja idei misyjnej, zarówno w kontekście mojego wyjazdu, jak i działalności tego typu w ogóle. Serdecznie polecam zapoznanie się z fanpagem "Z Nadzieją dla Malgaszów" na Facebooku. Informacje o możliwych drogach wsparcia inicjatywy można również uzyskać, dzwoniąc pod numer telefonu Fundacji "Redemptoris Missio": (61) 862 13 21.