Jej ostatnie dni życia to czas wielkiego pokoju i radości – o taką śmierć modlimy się w każdych Suplikacjach.
– Życie, trudne i pracowite życie na roli to zaprawia ciało – mówiła "Gościowi Niedzielnemu" (8/2013) jeszcze trzy tygodnie temu Józefa Konieczna, mieszkanka Świdnicy, która 9 marca skończyła sto lat życia. – Mąż zmarł w 1963, miał 59 lat. Pochowałam już córkę i synową. Mam troje dzieci, sześcioro wnucząt i sześcioro prawnucząt. Radości jest z nimi pod dostatkiem. Ale to wtedy, gdy mnie odwiedzą – dopowiadała. I odwiedzili, w dniu urodzin. Była uroczysta Msza św., było wielkie święto, bo przecież to rzadkość, żeby stu lat dożyć.
Mieszkała na świdnickim Zarzeczu od 1995 r. Przyjechała do syna spod wołowskiej wsi, gdy zaniemogła na nogi. Dolegliwości nie pozwalały jej na spacery i modlitwę w kościele, dlatego od samego początku co miesiąc odwiedzał seniorkę kapłan z Najświętszym Sakramentem. Przewinęło się przez jej mieszkanie kilku duszpasterzy, jednak tylko dla jednego miała specjalne miejsce w swoim sercu, nazywała go swoim wnukiem, tak dobrze się rozumieli. – Ale jaki by nie przyszedł, to zawsze przynosi Tego Najważniejszego, bez którego trudno żyć – zastrzegała pani Józefa.
Jaki miała przepis na długowieczność? – Jedynie Pan Bóg mnie trzyma przy życiu, a pomaga Mu Radio Maryja. Bez tego radyjka to bym oszalała – zapewniała. Audycji słuchała właściwie non stop. To była jedyna pewna obecność w ciągu dnia. Kiedy opowiadała o swoim długim życiu, o dwóch wojnach, które przeżyła, o biedzie, o służbie w mieście, o podróży na „dziki Zachód” i o komunistycznej codzienności – jak refren przewijało się zdanie: Ale Bóg mnie wspierał, bez Niego nie dalibyśmy rady.
I tak było do ostatnich godzin jej życia. Zmarła w pierwszym dniu sto pierwszego roku swego życia. Pojednana z Bogiem, szczęśliwa widokiem swych dzieci i wnuków. Jej patron, specjalista od dobrej śmierci, wyprosił dla pani Józefy wielką łaskę pięknego, dobrego odejścia z tego świata.