Obecny proboszcz w jednej z najmniejszych parafii diecezji jest tam tylko dlatego, że jego poprzednik wystraszył się tego, co zastał.
Żywa reakcja na głoszone Słowo Boże to niezawodny sygnał: ci ludzie czekali na Dobrą Nowinę. Są głodni. Rzadko się zdarza, żeby po wygłoszonym kazaniu do kaznodziei podszedł „ktoś z tłumu” i podzielił się swoją refleksją na temat Liturgii Słowa. A tak bywa w Rudnicy – parafii liczącej sobie 650 mieszkańców. Tam właśnie jedni podchodzą do księdza, mówią „dziękuję” i idą dalej. Inni ocierają łzy i chcą całować namaszczone przed trzynastu laty dłonie. Jeszcze inni przynoszą wytłoczkę jajek: „To dla księdza. Dziękuję”.
Czemu tak? Może dlatego, że przez wiele lat ludzie ci cierpieli z powodu deficytu słowa. Może dlatego, że sama obecność duchownego i jego życzliwość to nie wszystko, na co chcą liczyć wierni z jego strony? Czyż nie jest z nimi przede wszystkim z innego powodu – z racji zbawienia? A ono musi być głoszone i uobecniane. Nie da się inaczej zapalać światła tam, gdzie jest mrok codziennych zmagań. Nie ma innego sposobu na budzenie nadziei na niebo i sens doczesności.
Dziwić może, gdy ksiądz kieruje się przy ocenie „warunków duszpasterskich” innym kryterium: zamożności mieszkańców, stanem zabudowań parafialnych, perspektywami na realizację osobistych ambicji. Bo wtedy nie ma sensu wyjeżdżać do buszu i na Syberię. Misjonarze to głupcy! – jak to brzmi? – potwornie. Co gorsza, wtedy stosuje się wobec ludzi miarę jak najmniej ewangeliczną, wręcz diabelską: co mogę od ciebie otrzymać?; Ile mi dasz?; Co możesz i jakie masz znajomości?