Przymuszono nas do pozostania. Byliśmy posłuszni, nie tyle ks. Gancarczykowi, ale, jak się okazało, Bogu samemu. Jak zwykle zresztą.
Wracamy z Mirkiem Jaroszem z firmowych, czyli gościowych rekolekcji w Brennej. Jest 14 września, godzina 13.30, tzn. że w Strzegomiu od pół godziny trwa Msza św. dożynkowa będąca częścią diecezjalnego i dolnośląskiego święta plonów. Nas tam nie ma. Nie dlatego, że nie chcieliśmy być, ale dlatego, że na nasze: „Marku (nasz naczelny), chcemy wrócić do siebie, bo sprawa wagi wielkiej”, tenże odrzekł: „Nic się nie stanie, jeśli raz dacie plamę”. Zostaliśmy więc.
Czemu o tym piszę? Bynajmniej nie po to, żeby się skarżyć czy usprawiedliwiać. Nie! Piszę o tym dlatego, żeby dać wyraz prawdzie: Bóg zadziałał przez naczelnego. Gdyby pozwolił nam wrócić, nie usłyszałbym homilii naszego rekolekcjonisty, o. Wojciecha Ziółka… Nie usłyszałbym słów o tym, że w życiu tragiczny nie jest sam grzech, ale jad, który on sączy: jad niewiary w miłość Boga oraz użalanie się nad sobą.
Trzeba więc stawać pod krzyżem, bo tutaj może wydarzyć się cała prawda o nas, a mimo to nie przyjdzie śmierć, odrzucenie czy pogarda. Przyjdzie życie. Usłyszałem to dzięki ks. Gancarczykowi i to nic, że nie ma mnie na dożynkach. Ważniejsze było moje, grzesznika, spojrzenie w kierunku krzyża.