Była jednym z kilkudziesięciu tysięcy woluminów zamkowej biblioteki, którą po wojnie skradziono z zamkowych zbiorów. Pokonała tysiące kilometrów, by po 70 latach wrócić na swoje miejsce.
Przed II wojną światową biblioteka w Książu była drugą co do wielkości prywatną biblioteką na Śląsku. Na początku XX w. w jej zbiorach było około 45 tys. tomów. W czasie wojny Niemcy przywieźli tu kolejne kilkanaście tysięcy najcenniejszych rękopisów. Niestety, w 1945 r. drogocenny księgozbiór wywieziono. Były tam bezcenne pozycje, jak choćby rękopisy Mozarta, Beethovena, Bacha i Schumanna. Część Niemcy ukryli w krzeszowskim klasztorze, skąd Polacy po kryjomu wywieźli je do Krakowa. To zbiory tzw. Berlinki. Reszta książek najprawdopodobniej trafiła w ręce Rosjan, którzy te bezcenne dzieła wywieźli do Związku Radzieckiego. Dziś nie ma praktycznie żadnych szans na ich odzyskanie, bo dla Rosjan są one zdobyczą wojenną zarekwirowaną na terytorium Niemiec. Mimo tej burzliwej historii pod koniec kwietnia jedna z kilkudziesięciu tysięcy książek wróciła do zamku. To pochodzące z 1727 r. „Kroniki saksońskie”. Wolumin przywiozła emerytowana niemiecka aktorka Johanna Lesch. Przekazując księgę, opowiedziała jej niezwykłą historię. Niemka otrzymała ją w 1979 r. w prezencie od znajomego antykwariusza w Moskwie. Od niego dowiedziała się, że książka do Rosji trafiła z Tadżykistanu. Prawdopodobnie w 1945 r. padła łupem żołnierza Armii Czerwonej. Lesch wywiozła ją nielegalnie ze Związku Radzieckiego do Poczdamu. Niedawno rozpoczęła porządkowanie swojego księgozbioru i zamierzała przekazać „Kroniki saksońskie” do Biblioteki Księżnej Anny Amalii w Weimarze. Tam jednak zauważono, że w księdze są odciski pieczęci biblioteki Hochbergów z Książa oraz że brakuje dokumentów na to, by „Kroniki saksońskie” trafiły stamtąd do Johanny Lesch legalnie. W tej sytuacji bibliotekarze z Weimaru uznali, że najlepiej będzie, jeśli obecna właścicielka księgi zwróci ją do zamku Książ. „Kroniki saksońskie” są w tym momencie jedyną księgą ze zbiorów dawnej biblioteki w Książu, jaka tam wróciła. Prezes zamku ma nadzieję, że nagłośnienie tej historii sprawi, że znajdą się kolejne. – Wolumin z naszego zbioru można rozpoznać po pieczątce „Fürstensteiner Bibliotheke” – tłumaczy Krzysztof Urbański. – Liczymy na to, że teraz ruszy fala i zgłoszą się do nas kolejne osoby, które przypadkiem stały się posiadaczami książek z zamkowej biblioteki.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.