Klata otworzył mi oczy, pozwolił się śmiać do rozpuku, ale na końcu dał gorzką lekcję i nadzieję.
Zasiadłem wygodnie w fotelu świdnickiego teatru i czekałem z niecierpliwością na bieg wydarzeń (14 września na spektaklu "Trylogia" w reżyserii Jana Klaty).
W scenerii kaplicy, jasnogórskiej zresztą, stało kilkanaście szpitalnych łóżek. - Franciszek by się ucieszył. W końcu to on stwierdził, że Kościół ma być polowym szpitalem - skwitowałem. A po chwili zaczęło się!
To, co w trzech odsłonach pokazali aktorzy Narodowego Teatru Starego w Krakowie, było świetną zabawą, jednak tylko pozornie groteską na Sienkiewiczowskich herosów. Po co zresztą zajmować się w teatrze literaturą, której dzisiaj nikt nie czyta, młodzi nie znają, a przesłanie jest dla współczesnych obojętne?
Świetnie się bawiłem, bo patrzyłem na wariatów, którzy jako żywo przypominają współczesnych oszołomów wstępujących na takie czy inne mównice. Tych, którzy celebrują siebie samych, udają wielkich ekspertów i empatycznych wodzów, ale tylko do czasu, gdy przycisk "play" lub "rec" jest wciśnięty. Bo gdy wyniosą się kamery i mikrofony, za zamkniętymi drzwiami prywatności natychmiast ściągają maski i stają się nadzy, mimo że na ich stopach dziurawe kapciuchy, ich ciała w kwiecistych podomkach a sen w nieświeżej pościeli. Wulgarni.
Wreszcie ktoś nazwał rzecz po imieniu.
Klata pokazał nas, Polaków, takich samych jak kiedyś, ale wtedy rozszalałych, rozdartych czy zapalonych z powodu mitu, ideałów czy Boga, a dzisiaj? Dzisiaj z powodu koszyka w supermarkecie, stołka na urzędzie i całej masy bożków. Zidiociałych.
Ostatnia scena, kiedy już nikomu do śmiechu nie było, kiedy raczej płakać się chciało, dała mi nadzieję. Mieli jej pod dostatkiem tamci, siedemnastowieczni, mamy i my - w końcu wciąż tacy sami. Polacy.