Jestem posłuszny

- Nie, nie, nie! - to nie miedziowy Lubin, ale taka mała wioska między Gostyniem a Śremem, w Wielkopolsce, 20 km od Leszna - to tam! - wyjaśniam cierpliwie.

Msza św. na zakończenie wrocławskiej pielgrzymki na Jasną Górę. Rok temu. Jest słonecznie. Koncelebra na wałach. Tutaj przychodzi Pan i pyta: – Roman? Co z tymi benedyktynami?

Daj mi spokój Panie!

– odparowuję. – Nie potrzebuję żadnej zmiany. Wszystko układa się po mojemu, jest tak dobrze jak nigdy wcześniej! Mam pracę, którą lubię i umiem wykonywać. Mam dobrych ludzi wokół siebie, mam szacunek i pozycję w mieście, mam pieniądze i niezależność. Nie oddam tego! – podkreślam.

Pan jednak jest nieustępliwy. Przypomina mi, że po raz kolejny mam ważniejsze sprawy od Jego propozycji. Faktycznie. W ciągu piętnastu lat kapłaństwa, zdarzyło się już w drugim, może w trzecim roku po święceniach, że pojawiała się myśl: idź do klasztoru! Jednak wtedy byłem za młody, potem z kolei byłem zachłyśnięty wolnością redaktorka. Jeszcze później była przeprowadzka, był kongres małżeństw, był… pies. Zawsze coś! Coś lub ktoś ważniejsze od wezwania.

– No dobrze, masz rację! Sprawdzę ten trop – poddaje się. Wieczorem, jeszcze z Jasnej Góry, piszę maile do benedyktyńskich klasztorów w Polsce. Proszę w nich o rozmowę. Najbliższy termin proponuje o. Maksymilian, magister nowicjatu w Lubiniu. Jadę. Kończą się wakacje, a ja czuję, że coś jednak się zaczyna.

Piękny barokowy kościół,

okolica lekko pofałdowana, klasztor niby na górce. Zabudowania mieszkalne skromne. Koty pod oknem kuchni. Specyficzny zapach: inny w kościele – wiadomo, kadzidło, inny w klasztorze – bardziej domowy, jeszcze inny w domu gości – wszystkiego po trochu.

Magister jest cztery lata młodszy ode mnie. Uśmiecha się na powitanie. Budzi zaufanie. Siadamy w sali Mickiewicza, tak się ten pokój nazywa, bo podobno był tam kiedyś wieszcz. Opowiadam krótko o Jasnej Górze i prywatnym zwiastowaniu. Mnich słucha, żywo reaguje na moje wyznania, a potem mówi: – To wszystko jest takie świeże, potrzeba czasu. Proszę nas odwiedzać, przyglądać się naszemu życiu, a my będziemy przyglądać się księdzu – zapowiada. – I jeszcze niech ksiądz zaplanuje dłuższy pobyt u nas. Z dziesięć dni – rzuca.

Kalendarz przepełniony… na szczęście jest styczeń – miesiąc, gdy w diecezji dzieje się niewiele, doskonały na urlop w klasztorze.

Tymczasem… raz w miesiącu na trzy dni jeżdżę do Lubinia. Nikt się mną tam nie przejmuje. Jestem jednym z wielu gości odwiedzających mnichów. Wspólna modlitwa, trochę fizycznej pracy, lektura książek o monastycyzmie. Bez rozmów, bez bratania się, bez podtrzymywania żaru powołania w powołaniu.

– Co ja tu robię? Dlaczego benedyktyni? – zachodzę w głowę. Dowiem się dopiero w styczniu.

Jest już zimno.

Tym razem nie mieszkam jak zwykle w domu gości, mieszkam z nowicjuszami. W celi mieści się łóżko, niewielka szafa i małe biurko. Tyle wystarczy. Do południa pracuję – raz trzy godziny obieram jabłka na przetwory; innym razem trzy godziny sprzątam kościół; kiedy indziej trzy godziny walczę z kurzem w piwnicy. Popołudniami mierzę się ze słowem Bożym. Najpierw Księga Tobiasza, perykopa po perykopie – bo kilkanaście miesięcy wcześniej Bóg dał mi nadzieję w tym słowie (o tym za chwilę). Obiecał, że jest ze mną, że mnie poprowadzi, że powinienem wyjść w drogę, a On da mi przewodnika i dotrę do celu. Dotrzymał słowa. Wtedy, przyznaję, nie miałem pojęcia, że droga biegnie do klasztoru w Lubiniu.

Kilka dni później (gdy Tobiasz wrócił już z Sarą do domu), decyduję się na opis spotkania bogatego młodzieńca z Jezusem.

Zdanie po zdaniu docieram do Chrystusowej rady: „Jeżeli chcesz być doskonały, idź sprzedaj wszystko, co masz, rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. Potem wróć i chodź za Mną”. Konsternacja. Te słowa mnie nokautują. Tracę grunt pod nogami, wszystko się rozsypuje.

Rozumiem, co się dzieje:

wierzę w Jezusa, ale nie wierzę Jezusowi! Nie wierzę, że ta rada zadziała w moim życiu! Że warto zaryzykować, bo może mnie spotkać coś lepszego od tego, co już mam, co osiągnąłem ciężką pracą, co daje mi tyle pięknych emocji i w czym się spełniam. Nie wierzę!

Jestem od 15 lat księdzem. Aktywnym, nie oszczędzającym się, gotowym pracować jeszcze więcej – skoro trzeba. Jak to możliwe, że nie wierzę Jezusowi? Więc do tego doszedłem? Do takiego stanu się doprowadziłem? Tak owocuję? Poddaję się!

Dociera do mnie, że moje życie jest zawieszone w próżni. Trudno mi w to uwierzyć. Zawsze powtarzałem, że jest rewelacyjnie „aż do znudzenia”, teraz widzę jasno: żyłem w kryzysie, jednak nie miał on ostrego przebiegu, ale łagodny, przewlekły, rozciągnięty w czasie. Zdrajca.

Wiem jeszcze jedno, dociera to do mnie powoli: dlaczego benedyktyni? Bo życie monastyczne jest najpierw życiem w Bożej obecności, z uważnym sercem, dlatego to, co robisz (akcja), jest sprawą drugorzędną. Zupełnie odwrotnie niż do tej pory. Bo odkąd się urodziłem, wciąż udowadniam sobie i innym, że jestem czegoś wart: uwagi, odpowiedzialności, zaufania, szacunku, uznania. Działam, angażuję się, pracuję, organizuję, piszę – słowem: akcja!

Wszędzie mnie pełno, ale w środku staję się coraz bardziej pusty. Bo ze strzępów czasu, sił, uwagi i serca nie można zbudować trwałej relacji. Ani z Bogiem, ani z ludźmi.  

W podaniu o urlop piszę:

„W duchu odpowiedzialności za swoje powołanie, po rozeznaniu duchowym, w porozumieniu i za radą kierownika duchowego, a także kierując się prawem Kościoła, szczególnie kan. 276 par. 1* oraz pragnieniem służenia Chrystusowi w sposób jak najbardziej owocny, proszę Jego Ekscelencję o udzielnie mi urlopu w celu odbycia postulatu i nowicjatu w klasztorze benedyktynów w Lubiniu. Jestem świadom konsekwencji wynikających z przedłożenia mojej prośby. Nie mam jednak wątpliwości, że w tym momencie mojego życia Pan chce mnie mieć we wspólnocie benedyktyńskiej w Lubiniu”. Biskup patrzy zdziwiony. Chwilę się zastanawia, pewnie nie wierzy, waży słowa. Na szczęście właśnie wrócił z pielgrzymki do Meksyku. Uduchowiony.

– No cóż, Panu Jezusowi przeszkadzać nie będę – odpowiada. Droga wolna. Jest 9 lutego.

Do podania o przyjęcie dołączam życiorys, gdzie wyznaję: „Pan chce mojego ogołocenia z pozycji, możliwości, dorobku, satysfakcji, znaczenia. Zgadzam się na to, bo innej drogi dla mnie nie ma” i jeszcze: „Do nieba już nie chcę iść samotny, potrzebuję oparcia w braterstwie, które będzie znakiem miłości Pana, ale też Jego narzędziem w oczyszczaniu, szlifowaniu i chronieniu mojego serca. Mam 41 lat, przez większość tego czasu żyłem sam, stąd pewnie Pan chce mnie we wspólnocie mnichów, pustelników. Ufam, że reguła benedyktyńska sprawdzi się także w moim życiu duchowym i będzie służyć mojemu człowieczeństwu oraz pierwszemu powołaniu, jakim jest kapłaństwo”. Tekst oddaję o. Maksymilianowi 11 sierpnia, rok po jasnogórskim zwiastowaniu.

Przeciętna rodzina

praktykujących, niedzielnych katolików raczej nienarzucających się Panu Bogu – tacy są Tomaszczukowie. Z trudem przyjmują decyzję o tym, że ich syn będzie księdzem. Gdy 22 lata później ogłaszam, że idę do klasztoru, matka uznaje, że zgłupiałem; ojciec uzbraja się w cierpliwość i czeka, co z tego wyniknie; siostra radzi dobrodusznie: – Brat idź, przekonaj się, a za dwa lata wracaj; brat patrzy z rezerwą mrucząc coś pod nosem. Słowem – do entuzjazmu daleko.

Przyjaciele? Cała gama reakcji: od oburzenia do zazdrości, od smutku po euforię, od bólu po szczęście. Zasada jednak jest oczywista: im więcej wiary, tym większe zrozumienie, uznanie i wsparcie.

Rozstania zaskakują. Okazuje się, że łączy mnie z ludźmi więcej niż sądziłem. Bywa to tak mocne, że budzi moją rozterkę. Wtedy wraca jeden obraz: ojca Augustyna Pelanowskiego, który po wysłuchaniu tego, co mi się przytrafiło, mówi: „Gdy tak księdza słucham, odczuwam wielki pokój w sercu” – to jest latarnia na wzburzonym morzu emocji, wspólnej historii, która się kończy, wątpliwości wyskakujących jak Filip z konopi.

Ojca spotykam

w lipcu, dobry rok przed Jasną Górą. Jadę do niego, żeby mnie ratował, żeby wskazał mi drogę wyjścia, żeby podpowiedział, jak dalej żyć. Objawy duchowego kryzysu w tym czasie są już ewidentne. Dla mnie. Bo zewnętrznie wszystko w porządku: wciąż jestem zapracowany, skuteczny, dyspozycyjny – ale w środku – bardzo zagubiony.

Ojciec słucha mojej spowiedzi, a potem mówi: – Ale ja księdzu nie pomogę! Jedyne, co mogę księdzu dać, to pomodlić się wstawienniczo nad księdzem i poprosić Ducha Świętego o słowo dla księdza. – Biorę, co Ojciec daje – odpowiadam i wsłuchuję się w słowa modlitwy.

Gdy po wezwaniu Ducha Świętego ojciec otwiera Pismo Święte, czyta: „Ojcze, zrobię wszystko, co mi poleciłeś!”, „Nie znam dróg prowadzących do Medii, żeby tam pójść”, „Synu, znajdź sobie zaufanego człowieka, który wyruszy z tobą”, „Tobiasz wyszedł i zobaczył przed sobą anioła Rafała”, zapytał go „Czy znasz drogę prowadzącą do Medii? Odpowiedział: „Tak, bywałem tam wiele razy” (Księga Tobiasza 5 rozdział).

Czuję, że Bóg pamięta o mnie. Jestem ocalony. Jeszcze nie wiem, dokąd mnie zaprowadzi, ale wiem, że będzie miało to sens. Jest 21 lipca 2014 r.

19 września 2015 r. rekolekcje dla pracowników "Gościa Niedzielnego" głosi ten sam paulin. Przypominam mu siebie. Pamięta. Słucha. Ma pokój w sercu. Ja też. Wreszcie.

„Proszę benedyktynów lubińskich

o pomoc w uświęceniu, w cierpliwym chodzeniu za Panem i w towarzyszeniu Mu przez resztę mojego życia” – piszę w podaniu. Tak jest uczciwie: idę, żeby zostać.

Czy tego chce Pan? Dzisiaj myślę, że tak. Mam pięć lat, żeby nabrać pewności. Po tym czasie albo złożę śluby wieczyste, albo wrócę do diecezji – będę posłuszny.

*„Duchowni w swoim życiu z szczególnej racji obowiązani są dążyć do świętości, zwłaszcza że – będąc konsekrowani Bogu z nowego tytułu przez przyjęcie święceń – stają się szafarzami Bożych tajemnic dla służenia Jego ludowi.

 

 

 

 

 

 

 

.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

« 1 »
DO POBRANIA: |
oceń artykuł Pobieranie..