Mk 3, 1-6: W dzień szabatu Jezus wszedł do synagogi. Był tam człowiek, który miał uschniętą rękę. A śledzili Go, czy uzdrowi go w szabat, żeby Go oskarżyć. On zaś rzekł do człowieka z uschłą ręką: „Podnieś się na środek!” A do nich powiedział: „Co wolno w szabat: uczynić coś dobrego czy coś złego? Życie uratować czy zabić? „ Lecz oni milczeli. Wtedy spojrzawszy na nich dokoła z gniewem, zasmucony z powodu zatwardziałości ich serc, rzekł do człowieka: „Wyciągnij rękę!” Wyciągnął, i ręka jego stała się znów zdrowa. A faryzeusze wyszli i ze zwolennikami Heroda zaraz się naradzali przeciwko Niemu, w jaki sposób Go zgładzić.
Jezus znowu wchodzi do synagogi. Już raz tłumaczyłem, co znaczy to słowo: to ci, którzy zeszli się razem, którzy właściwie i dosłownie tłumacząc prowadzą czy też wiodą siebie nawzajem. Przedrostek syn oznacza właśnie razem, wzajemnie, wspólnie itp. A z kolei czasownik ago oznacza prowadzić, wieść kogoś… Ludzie, którzy wzajemnie się prowadzą - przez życie, tak jak potrafią. Jednak nawet wszyscy ludzie na raz wzięci - jak pod Wieżą Babel - nie są w stanie poprowadzić się wzajemnie do Nieba. Nawet przy najlepszych intencjach i zamiarach - nie są w stanie przekroczyć siebie. A przecież tego pragną: przekraczać siebie. To właśnie człowiek ma wpisane w siebie od początku: pragnienie przekroczenia siebie, bycia jak Bóg. Na tym właśnie od początku zawiesza się zły duch: na tym pragnieniu. I przekształca sprytnie to pragnienie przekroczenia siebie w poczucie nieakceptacji siebie - i wtedy to pragnienie z daru staje się przekleństwem i pułapką. Jak się pojawia nieakceptacja siebie? Gdy to pragnienie spróbuję zrealizować sam, po swojemu, własnym wysiłkiem. Wówczas pojawia się doświadczenie niemocy - od samego początku: gdy Adam i Ewa sięgnęli po owoc, który miał im pomóc przekroczyć siebie. Gdy próbujemy sami, z pomocą innych ludzi czy stworzeń - ale zostawiając Boga na boku. Nawet niekoniecznie w sensie ateizmu - bardzo często taki błąd „ateizmu praktycznego” popełniają ludzie niby bardzo wierzący: ja się wydoskonalam, a Bóg jest obserwatorem, który ocenia moje wysiłki. Ja muszę sięgnąć Boga, który mnie kocha i czeka na mnie u góry, w swojej doskonałości… Sen Jakuba o drabinie do Nieba. I uparte nasze próby wchodzenia po różnych drabinach - kończące się nieodmiennie spadaniem z tych wszystkich naszych drabin do Nieba. Wszystko zasadza się właśnie na starym jak ludzkość błędzie: że ja sam potrafię się wspiąć ponad siebie. A jednak okazuje się, że nie… I rodzi się nieakceptacja, wieczne niezadowolenie, żal do Pana Boga za to, że stawia wymagania niemożliwe do spełnienia itd. A tak naprawdę cały czas chodzi o błąd: że ja jestem w stanie przekroczyć siebie. Choćby z pomocą wszystkich ludzi na świecie, choćby z pomocą nie wiem jakich owoców… Nikt i nic nie jest w stanie uczynić mnie jak Bóg - tylko i wyłącznie Bóg. On nigdy nie wymagał ode mnie, żebym był jak Bóg - On mi to obiecał. Że to On uczyni ze mną - jeśli ja się zgodzę, jeśli dam się poprowadzić Jemu. Jeśli to On będzie Tym, który wiedzie, przewodzi, prowadzi - a nie ja sam, ludzie, stworzenia itd. Właśnie na tym to wszystko polega: żebym przestał wierzyć w utopię, że jestem w stanie dojść do Boga, żebym zauważył wreszcie Jezusa, Boga Wcielonego, który przyszedł do nas wziąć nas w ramiona szeroko rozpostarte na Krzyżu i wnieść nas do Domu Ojca. Żebym zobaczył Niebo, które zeszło na ziemię w Noc Betlejemską i wylało się w Ciemnościach Golgoty z przebitego Serca strumieniem, który nigdy nie przestanie płynąć. Żebym wreszcie zobaczył, przestał szukać, a zaczął pić. Pić Wodę, która JEST. Pić Życie, Krew, która JEST. Każde moje sięgnięcie ku Niebu jest sięgnięciem w pustkę - jeśli nie jest rzuceniem się w ramiona Jezusa. Każde moje spoglądanie ku Niebu jest spoglądaniem w pustkę - jeśli nie jest spoglądaniem w Jezusa. Jeśli nie jest kontemplacją Jezusa. Dopiero gdy zobaczę Jezusa PRAWDZIWEGO - nie wyimaginowanego, nieobecnego, będącego nie wiadomo gdzie - ale PRAWDZIWEGO, Emmanuela, Boga-Z-Nami, obecnego aż do skończenia świata w nas i pośród nas, kroczącego pośród nas, wchodzącego uparcie w ten świat, dopiero gdy zobaczę Jego Miłość która nawet za cenę Krzyża nie chce mnie opuścić i odstąpić ode mnie, Miłość Żywą i Prawdziwą która mi towarzyszy, weszła w mój los i jest ze mną we wszystkim, zechciała dzielić ze mną mój codzienny los - by chwila po chwili dzielić się ze mną sobą samym - dopiero gdy TO zobaczę, odkryję, że jestem w Niebie, że Niebo mnie przyjęło, że nastał Szabat, że JESTEM z Bogiem. Że nie potrzebuję szukać, zdobywać, zarabiać - że wystarczy czerpać, pić, spożywać, uczyć się żyć Życiem Boga, które mam. Mam - bo mam Jego w Chrystusie. Mam. Dostaję w każdej Komunii Świętej - gdy widzę na własne oczy jak On wchodzi w nasze zgromadzenie, wchodzi we mnie, by być ze mną tu i teraz. Jaka drabina do Nieba? Tu chodzi o odkrywanie Nieba. Nieba, które nachyliło się nad nami w Chrystusie i w Chrystusie składa się w każdym z nas, by nas przekonać o Prawdzie niepojętej…
Ale Jezusa można różnie obserwować. Można Go obserwować jak ci, którzy dzisiaj Go śledzą. Obserwować podejrzliwie, z własnymi założeniami, tak naprawdę to już Go osądziwszy. Ja już wiem, jaki On jest i czego ode mnie chce… A można Go kontemplować: patrzeć szeroko otwartymi oczami, słuchać szeroko otwartymi uszami, żeby Go poznać. Nie zobaczyć potwierdzenie swoich podejrzeń czy wyobrażeń, spełnienie swoich oczekiwań - ale zobaczyć jaki On jest naprawdę. Właśnie dlatego tak często Go nie umiemy dostrzec i usłyszeć: że próbujemy zobaczyć w Nim nasze oczekiwania, podejrzenia, wyobrażenia itd. A On jest Inny. Jest taki sam jak my - jest Synem Człowieczym - ale jednocześnie jest Inny, jest Synem Boga. Boga, o którym ucho nie słyszało, którego oko nie widziało, którego serce ludzkie nie pojęło. Jest Synem Boga, który przyszedł wyznać nam Niepojętego, Niesłyszanego i Niewidzianego. Dlatego takie ważne jest, żeby Jezusa kontemplować a nie śledzić - czy jest taki, jak ja podejrzewam, czy zrobi to co ja oczekuję, czy da mi to co sobie wybraziłem… To wszystko już nie jest Jezusem. Dlatego w istocie rzeczy, w najgłębszym sensie ludzkość nie odrzuca Boga, nie odrzuca Jezusa - zawsze odrzucamy nasze wyobrażenia o Jezusie, odrzucamy nasze oczekiwania - i wpadamy w żal z powodu niespełnienia naszych oczekiwań. Nie widzimy zaś Dobra przekraczającego nasze wyobrażenia, oczekiwania, wszystko co widzieliśmy i słyszeliśmy - zapatrzeni w nasze podejrzenia, wyobrażenia, oczekiwania… Relacja z Jezusem to nieustanne wychodzenie na środek - nieustanne wychodzenie z tłumu tego, co znane - ku Nieznanemu. Tak dokonuje się powstawanie człowieka, zmartwychwstawanie jak dosłownie mówi dzisiaj Jezus - tak dokonuje się stwarzanie człowieka: gdy wpatrzony w Jezusa, pogrążony w kontemplacji, daję się ciągnąć Miłością Niestworzoną krok za krokiem ku Niepoznanemu, Niepojętemu. I właśnie tak dokonuje się przekraczanie człowieka: w ramionach Jezusa, w kontemplacji, która prowadzi do codzienności. Do wyciągnięcia rąk po codzienność. Rozciągnięcia właściwie rąk - jak Jezus je rozciągnął, by przygarnąć z Miłością braci i siostry, by braciom i siostrom służyć aż do szaleństwa Krzyża.
Właśnie tak człowiek staje się człowiekiem: gdy pociągnięty Miłością, którą kontempluje, zaczyna sam kochać. Bóg od początku to powiedział - potwierdził to w Chrystusie: pierwsze i najważniejsze jest: SŁUCHAJ!!! A potem idzie obietnica: jak się zasłuchasz w Moją Miłość do ciebie - to BĘDZIESZ MIŁOWAŁ!!! To już jest obietnica - do mnie należy zasłuchać się. Tylko że od samego początku, od Adama i Ewy uparcie mylą się nam obietnice Boga z zadaniami nam wyznaczonymi. On obiecał że będziemy jak On - ale to jest Jego obietnica i jego dzieło. A myśmy doszli do wniosku, że to jest zadanie do spełnienia. Nie. To jest obietnica. Zadanie to słuchać - kontemplować Jego Miłość do mnie. Tak się zasłuchać i zapatrzeć, żeby ta Miłość stała się siłą mnie wiodącą, wyjaśniającą mi wszystko, moim światłem które wszystko mi oświetla i układa itd. Dlatego w Chrystusie Miłość staje się Ciałem. Uparcie JEST Ciałem - w tabernakulum, w Eucharystii, we mnie. Żebym miał punkt zaczepienia do kontemplacji. Słowo stało się Ciałem - żebym miał punkt zaczepienia do zasłuchania się. Tak działa Chrystus: „zaczepia się” na tym, co ludzkie. Bóg wystawia się, ogranicza się, ogałaca się i uniża aż do Postaci możliwej dla nas do poznania zmysłowego - żeby dać nam punkt zaczepienia do wchodzenia w kontemplację.
I co widać w tej kontemplacji? Ano Boga, który w samym centrum stawia człowieka. Boga, dla którego Miłości w centrum uwagi jest człowiek. Po imieniu - ja konkretnie. Jestem absolutnie w centrum uwagi Boga, w centrum Jego działań, w centrum Jego planów, w samym środku Jego Serca. Miłość niepojęta, która leczy wszelkie kompleksy, nieakceptację siebie i chorobliwe samodoskonalenie płynące z nieakceptacji. Tak: trzeba nauczyć się rozróżniać pracę nad sobą i chorobliwe samodoskonalenie. Praca nad sobą wynika z przekonania o Miłości Chrystusa, z pociągnięcia tą Miłością, z miłości do samego siebie - a chorobliwe samodoskonalenie wynika z nieakceptacji siebie i prowadzi zawsze do zawinięcia się na sobie samym. Do utraty radości i pokoju, do rozpaczy i zniechęcenia. Ciągle nam wszystkim to grozi: pomylenie pracy nad sobą z chorobliwym samodoskonaleniem. Ale łatwo - choć boleśnie - przekonać się, kiedy mi się to myli: gdy zaczynam tracić radość, gdy jestem coraz bardziej skupiony na sobie, coraz bardziej z siebie niezadowolony, gdy szukam odskoczni i znieczulenia, gdy idę w zniechęcenie i zmęczenie - zaczynam się mylić. Trzeba mi wrócić do kontemplowania Jezusa, do zapatrzenia się w Jego Miłość na nowo. Ciągle wracać do Miłości. Tu pomaga wyciąganie rąk - rąk, które usychają, gdy nie czynią Miłości. Właśnie tu się trzeba przyglądać, tu jest sprawdzian wszystkiego: czy moje ręce nie uschły. Wszystko, co nie jest we mnie poddane czynieniu Miłości, usycha i twardnieje na kamień. Dlatego Jezus jest pełen smutku - Miłość jest zasmucona, gdy jest zamurowana w kamiennym sercu… On tam JEST - inaczej by mnie nie było. Tylko moje skamieniałe serce, skupione na chorobliwym samodoskonaleniu, nie wypuszcza Miłości. Czynię wszytko powierzchownie - bez Miłości, która jest głęboko zamurowana w sercu skupionym na sobie, na zyskiwaniu, zdobywaniu, zarabianiu, wykazywaniu się itd. Nie mam radości z tego, co robię - staje się to udręką i cierpieniem. I denerwuje mnie każdy, kto radość ma. Chętnie tę radość zniszczę - dlatego naradzam się z innymi, mi podobnymi, jak zniszczyć radość czyniącego Miłość… Właśnie to się dzieje, gdy żyję skupiony tylko na sobie i swoim samodoskonaleniu: Miłość uwięziona w skamieniałym sercu, zasmucona - i mój brak radości… wieczne niezadowolenie, wieczne przekonanie że jeszcze czegoś mi brakuje…
Jezus jest też pełen gniewu: patrzy z gniewem. Inni patrzą z podejrzliwością - On z gniewem. Tak dosłownie to nie jest gniew, ale zacięta opozycja. Jezus jest zawsze w opozycji do naszych podejrzeń, oczekiwań, wyobrażeń. On zawsze jest Większy, zawsze Inny. On zawsze jest w opozycji do naszego egoizmu - do kamienia, którym chcemy Go przywalić i zapieczętować. On zawsze przedrze się przez ten kamień - zmartwychwstanie i stanie w centrum naszych zgromadzeń, by na nowo wyciągnąć do nas ręce i na nowo zaprosić: bądź jak Ja. Daj się przekonać o Miłości, która nie zrezygnowała z ciebie - choć Ją zabiłeś w swoim sercu a potem zamurowałeś tę Miłość i zapieczętowałeś w grobie swojego serca. Miłość uparcie wraca - jest w opozycji wobec śmierci, wobec egoizmu, wobec grobu. Miłość chce ocalić Życie - a nie zabić. Dlatego wraca - Żywa i Prawdziwa, wyznać się na nowo. W konfesjonale, na kolejnej Eucharystii. Na nowo mnie przebudzić i wezwać do wyciągania rąk ku braciom i siostrom razem z Miłością. Tak się odkrywa tę Miłość - w Jej upartych powrotach, w Jej nierezygnowaniu ze mnie. Tak się poznaje i tak się daje uwodzić Miłości, pociągać Miłości. Szabat jest celebrowaniem Życia - a to jest Życie Miłości. Miłość żyje gdy kocha - co wolno w szabat: ocalić w sobie Życie Miłości czy je zabić w imię legalności? Kiedy się ocala Życie Miłości? Gdy nie zdusza się w swoim sercu Miłości, lecz na Słowo Miłości wyciąga się rękę ku bratu, ku siostrze w geście Miłości. Gdy wiem, co czynię - nigdy nie grzeszę. Gdy wiem, KOGO czynię. Gdy wiem, że czynię Jezusa, Miłość którą poznałem w kontemplacji, nigdy nie grzeszę. Czynię dokładnie to, co należy - gdy idę za wezwaniem Miłości Prawdziwej. Dlatego tak ważne jest by uparcie ciągle na nowo kontemplować Jezusa i w codzienności ćwiczyć wyciągnie rąk na wezwanie Miłości Prawdziwej.
Właśnie tak wyzwala Jezus: pokazując, że brakuje mi tylko Jednego: wypuścić Miłość z serca. Przestać się wkręcać w to, że mi czegoś brakuje - zacząć czynić Miłość tak, jak mogę i potrafię. Wystarczy kubek wody - by mieć radość Miłości. Wystarczy prosty gest. Wystarczy nawet modlitwa. To my uważamy, że trzeba nie wiadomo co i zamiast czynić Miłość tak, jak mamy okazję i możliwość, zawijamy się w niekończącym się przygotowywaniu, oczekiwaniu itd. Pułapka. A Jezus dziś pokazuje: niczego ci nie brakuje, wystarczy wyciągnąć rękę i już - uczynić Miłość i już. Mało tego: wtedy staniesz się wraz z Jezusem znakiem dla innych. Znakiem, który wyzwala - który uświadamia Prawdę: jestem zdolny być jak Bóg w najprostszych gestach - Mocą Jego Obecności, Mocą Jego Krzyża, Jego wydanego Ciała i przelanej Krwi. On po to wydaje Ciało i przelewa Krew, po to wyciąga ręce na Krzyżu, żebym ja miał Moc wyciągania rąk ku braciom i siostrom - w gestach Miłości.