Mt 17,14-20: Pewien człowiek zbliżył się do Jezusa i padając przed Nim na kolana, prosił: „Panie, zlituj się nad moim synem! Jest epileptykiem i bardzo cierpi; bo często wpada w ogień, a często w wodę. Przyprowadziłem go do Twoich uczniów, lecz nie mogli go uzdrowić”. Na to Jezus odrzekł: „O plemię niewierne i przewrotne! Jak długo jeszcze mam być z wami; jak długo mam was znosić? Przyprowadźcie Mi go tutaj!” Jezus rozkazał mu surowo, i zły duch opuścił go. Od owej pory chłopiec odzyskał zdrowie. Wtedy uczniowie podeszli do Jezusa na osobności i zapytali: „Dlaczego my nie mogliśmy go wypędzić?” On zaś im rzekł: „Z powodu małej wiary waszej. Bo zaprawdę, powiadam wam: Jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarnko gorczycy, powiecie tej górze: „Przesuń się stąd tam!”, a przesunie się. I nic nie będzie dla was niemożliwego”.
W dzisiejszej Ewangelii padają bardzo ciekawe określenia… Chłopiec, któremu nie mogli pomóc uczniowie Jezusa tak dokładnie jest określony nie jako epileptyk, ale jako ktoś poddany procesowi selenidzomai, czyli dosłownie mówiąc „zaksiężycowania” (selene to księżyc po grecku). Bardziej więc by chodziło o lunatyka niż epileptyka, niemniej jednak starożytni również epilepsję przypisywali wpływowi księżyca. Uczniowie zaś nie tyle nie mogli uzdrowić chłopaka, co nie mogli go eterapeusen, nie mieli na to jakby siły (tak dosłownie). Greckie terapeo nie oznacza wprost uzdrawiania - o uzdrawianiu mówi iaomai - natomiast bardziej kładzie nacisk na miłosną troskę o człowieka potrzebującego pomocy. Są dwa greckie słowa kojarzące się ze służbą: diakoneo i terapeo. Pierwsze kładzie nacisk na dynamizm służby: mówi o służbie tak prędkiej, tak niezwłocznej i dynamicznej, że ruszający do służby, do diakoneo, aż wzbija za sobą pył z ziemi. Drugie zaś - terapeo - podkreśla motywację, to co mnie aż tak bardzo pędzi do służby: miłość. Robię to z miłości. To miłość mnie popycha, to ona mnie przynagla - jak mówi św. Paweł: miłość Chrystusa przynagla nas… Miłość mnie uskrzydla i sprawia, że chcę niezwłocznie usłużyć, zatroszczyć się. Uczniowie nie mieli siły, nie mieli mocy zatroszczyć się o chłopca. To greckie słowo nie naciska na wynik troski, na wynik służby - mówi o służbie, trosce, opiece samej w sobie. Właśnie skupianie się na wyniku, na efekcie odbiera człowiekowi zapał i siły, jest naprawdę kiepską motywacją… Dopiero gdy człowiek skupi się na miłości samej w sobie, na czerpaniu satysfakcji z tego że mam okazję czynić miłość i ją czynię - dopiero wtedy człowiek stanie się wolny i niezmordowany. Nie da się go zniechęcić brakiem efektu. Nie da się takiego człowieka zniechęcić faktem, że wciąż są biedni, chorzy, ułomni, nieporadni - potrzebujący pomocy. Przeciwnie: człowiek kierowany miłością uzna takich ludzi za największe bogactwo! Mogę się o nich troszczyć, mogę czynić miłość, mogę służyć z miłością! I to jest właśnie Bóg: niezmordowany w trosce o nas, nawet jeśli miałoby Go to kosztować przelanie Krwi i oddanie Ducha na Krzyżu: niezmordowany, bo kieruje Nim Miłość. I dlatego my nie mamy mocy, nie mamy siły - bo nie wierzymy że chodzi o Miłość. Nie chodzi o uzyskanie efektu - efekt jest w rękach Boga, w rękach Miłości. I efekt zawsze przekracza nasze oczekiwania. Dlatego należy skupić się nie na efektach, ale na Owocu. A Owocem jest, jak mówi św. Paweł w Liście do Galatów, Miłość. Miłość woła z ołtarza: bierzcie i jedzcie! Bierzcie i pijcie! Miłość daje się - i prosi, by Ją spożywać. I tak się właśnie konsumuje małżeństwo z Bogiem, który jest Miłością: gdy pędzę by służyć z Miłością. Nie po to, by osiągnąć efekt, ale by celebrować moją Jedność z Tym, który jest Miłością. Że mogę wraz z Nim czynić to co On: Miłość. Kochać - w praktyce, nie w uczuciach, nie w emocjach, nie w zmysłach i namiętnościach, ale w praktyce. Mogę zatroszczyć się o potrzebującego z Miłością, jak Miłość zatroszczyła się o mnie na Krzyżu, w Eucharystii i w Sakramencie Pokuty.
Tu wracamy do księżyca… Księżyc świeci fałszywym światłem. Ktoś, kto wierzy w światło księżyca, da się zwieść. W istocie rzeczy księżyc prowadzi w noc. To Słońce świeci Światłem Prawdy i prowadzi w Dzień, który nie zna zachodu. Dlatego przyszło do nas Wschodzące Słońce - by nas pociągnąć Prawdą a nie złudzeniem. Każdy, kto się dostanie pod wpływ księżyca będzie zwiedziony i będzie boleśnie doświadczał skutków zwiedzenia. Jak się takiego leczy? Jaka jest najlepsza terapia dla takiego? Co przepędza demony, duchy ciemności? Światło. Najlepszą terapią, najlepszą służbą takiemu jest pokazać Światłość Świata, Jezusa. Kłopot i bezsilność jest wtedy, gdy próbuję wszystkiego, tylko nie tego. I nad tym ubolewa Jezus: jest z nami, a my ciągle po swojemu, skupieni na swoich oczekiwaniach i podejrzeniach… Nie korzystamy z tego, że On się troszczy o nas - wyznaje nam Ojca, wyznaje nam pogubionym całą Prawdę o Miłości Ojca w przelanej Krwi i w rozgrzeszeniu. Nie korzystamy z tego, że On uparcie nam towarzyszy i do dyspozycji mamy Jego Moc Miłości: Miłości żywej i prawdziwej, Miłości Osobowej. Ciągle kombinujemy po swojemu, przekonaniu że chodzi o coś poza Miłością… Chodzi o Miłość. Chodzi o Jezusa, o Boga-Z-Nami, który chce byśmy Go sobie nawzajem dawali. Ja mam dawać drugiemu człowiekowi Jezusa - Miłość, która mnie zaślubia w Eucharystii. A Miłość zdecyduje dalej, co zrobić z tym człowiekiem.
Gdyby moja wiara była jak ziarnko gorczycy! Gdybym wierzył w Ziarno, które cierpliwie składa się w prochu mego serca i uzdalnia moje serce do kochania, uzdalnia moje ręce do służenia z Miłością, uzdalnia moje nogi do biegnięcia ku drugiemu człowiekowi, uzdalnia moje usta do głoszenia Miłości Wcielonej! O gdybym uwierzył w Emmanuela, który za wielką cenę mnie zaślubił! Wówczas nie głosiłbym bezowocnie siebie, ale dawałbym ludziom Jego - Miłość Przedwieczną, Przedwieczną Mądrość, która jest Mądrością Miłości. Wówczas skupiałbym ludzi nie na sobie - ale na Nim, jak Jan Chrzciciel, który największej radości doznał, gdy doprowadził do spotkania Oblubieńca z Oblubienicą! To jest najlepsze, co można zrobić dla człowieka: skupić go na Jezusie, wyznać mu Jezusa, ukazać mu Jezusa, doprowadzić go do spotkania z Jezusem. Jak? Dając mu cierpliwie Miłość. Nie siebie, ale Miłość. Miłość, która przyszła nie po to, bym Jej służył - ale po to, by mi służyć i tak mnie zaprosić, tak mnie przekonać, że nie jestem niewolnikiem, ale synem. Nie jestem sługą, ale przyjacielem. Jestem zaproszony do współ-Życia z Miłością. A to współ-Życie z Miłością oznacza kochanie - kochanie w praktyce. Najpierw więc trzeba spytać się o moją relację z Jezusem - Jezusem żywym i prawdziwym, osobowym, który przychodzi do mnie w Sakramentach i uparcie mnie zaślubia. Uparcie się troszczy o mnie, pogubionego. I uparcie uzdalnia mnie do tego, do czego człowiek był przeznaczony od początku: do dawania światu Boga, który jest Miłością. To jest istota człowieczeństwa: służyć z Miłością wszelkiemu stworzeniu i tak wszelkie stworzenie czynić uczniami Miłości. Tak skupiać wszelkie stworzenie na Miłości. Tak doprowadzać do tego, by wszelkie stworzenie przestało opierać się na tym, co „tu” a oparło się na Tym, który jest „tam”: na Miłości. I tak „przestawiać” wszelkie stworzenie z kursu w otchłań na kurs w ramiona Miłości. Ale najpierw samemu trzeba uwierzyć - wiarą jak ziarno Gorczycy, które pozornie jest gorzkie, ale wnętrzności napełnia słodyczą. Pozornie nie syci zmysłów i namiętności, ale syci mnie na największych głębinach, tam gdzie najbardziej jestem człowiekiem: na głębinach Ducha, którego owocem jest Miłość. Nieść światu Owoc Życia: Miłość Wcieloną, Jezusa Chrystusa Zmartwychwstałego, który złożył się w moje ramiona. Zaszczyt. Nie obowiązek, ale zaszczyt. Uparcie wskazywać na Chrystusa.