Mt 11,16-19: Jezus powiedział do tłumów: „Z kim mam porównać to pokolenie? Podobne jest ono do przebywających na rynku dzieci, które przymawiają swym rówieśnikom: "Przygrywaliśmy wam, a nie tańczyliście; biadaliśmy, a wyście nie zawodzili". Przyszedł bowiem Jan: nie jadł ani nie pił, a oni mówią: "Zły duch go opętał". Przyszedł Syn Człowieczy: je i pije, a oni mówią: "Oto żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników". A jednak mądrość usprawiedliwiona jest przez swe czyny”.
Są dwa greckie słowa: allos i heteros. Pierwsze oznacza kogoś innego, ale tego samego rodzaju - inny egzemplarz czegoś. Drugie oznacza kogoś innego, ale w sensie różniącego się rodzajem, gatunkiem… To już nie jest po prostu inny, kolejny egzemplarz tego samego „gatunku” - to jest przedstawiciel zupełnie innego „gatunku”. Jezus dziś używa tego drugiego słowa: mówi o dzieciach, które przymawiają rówieśnikom - i tu się pojawia właśnie to drugie słowo: heterois. Innym. Nie rówieśnikom, ale właśnie innym. Tym, którzy są innego gatunku, inni jakościowo. To nie jest ktoś tego samego rodzaju co ja - tu jest jakaś znacząca różnica, która powoduje, że pojawia się „przymawianie”. I to „przymawianie” jest spowodowane właśnie ową innością.
Tak czasem sobie myślę czytając dzisiejszą Ewangelię, że bardzo ona pasuje do współczesnego świata. Jezus mówi o dzieciach zasiadających na rynkach. O dzieciach, które są przesycone nadmiarem dóbr, przewalających się na rynkach. Które już nie wiedzą co wybrać. O dzieciach umierających z nudów i z przesytu. Tak jak my na rynkach współczesnego świata. Otoczeni dobrami wszelkiego rodzaju - zwłaszcza teraz, w czasie „przedświątecznym”, który de facto nie ma nic wspólnego ze Świętami Narodzenia Pańskiego. Za to ma wiele wspólnego z kupowaniem, nabywaniem, z lataniem i poszukiwaniem dóbr, które nasyciły by moje oczekiwania i wyobrażenia. Dzieci na rynkach tego świata… przesycone, pogrążone w dekadencji - bo spróbowały już wszystkiego i wygląda na to, że już nic więcej nie ma, a nic nas nie nasyciło… Dzieci rozkapryszone, zepsute, wiecznie niezadowolone i wiecznie narzekające…
Tak właśnie: wystarczy przyjrzeć się swoim myślom i rozmowom w ciągu jednego dnia. Choćby dzisiejszego. Ile myśli i wypowiedzi narzekających? Głoszących złą nowinę? Ile niezadowolenia z tego, co mam, kim jestem, co się dzieje w świecie, w Kościele, wokół mnie? Ile narzekania na swoje życie, swój los, swoją pracę, szkołę, zarobki, dom, rodzinę, bliskich, sąsiadów, współpracowników, na rząd, na duchownych i świeckich, na wszystko? Ile narzekania - bo nic nie jest tak, jak ja chcę. Bo rzeczywistość nie tańczy jak ja zagram i nie bije się w piersi przede mną, nie kaja się i nie przeprasza że nie spełnia moich oczekiwań i wyobrażeń… Pokrzywdzony przez wszystko i przez wszystkich - bo nikt i nic nie jest takie, jak ja chcę… Wszystko i wszyscy są winni - bo nie spełniają moich oczekiwań. Dlatego cierpię i wszyscy powinni mnie przepraszać - bo nie robią tego, co ja chcę. I ostatecznie to winny jest Bóg - bo nie jest tak, jak ja chcę… jest zły - czyni zło, czyli nie to czego ja oczekuję. Bo przecież to JA wiem, co jest dobre, a co złe - jeśli coś nie jest takie, jak ja chcę, nie syci moich oczekiwań, moich wyobrażeń, moich zmysłów, namiętności, emocji, nie daje mi satysfakcji i nie przynosi oczekiwanych efektów - to jest złe. I najbardziej winien jest Bóg. Bóg, który nie wiedzieć czemu nie robi tego, co dobre - czyli tego, co ja chcę… I najpierw szukam sposobu, by Boga podporządkować sobie - by Go przekonać, by robił to, co ja chcę - a w końcu siadam naburmuszony i obrażony, pogrążony w żalu i depresji, bo się okazuje, że nie da się… Przyłączam się do chórów anielskich.
A tak, do anielskich. Ogólnie rzecz biorąc są dwa chóry anielskie. Pewnie wewnątrz mają jakieś grupy, jakieś stopnie czy jak to nazwać - ale w ogólności dzielą się na dwa chóry. Jeden do chór wyśpiewujący nieprzerwanie chwałę Bogu. Drugi - to chór wiecznie narzekający. I to jest chór aniołów upadłych, wiecznie niezadowolonych, wiecznie rozczarowanych, wiecznie cierpiących bo wszystko jest źle - nie tak, jak my chcemy. I to jest fundamentalna różnica gatunkowa. I ja mam władzę przyłączyć się, zdecydować - jakiego „gatunku” ja będę. Czy będę śpiewał wieczną Chwałę Boga, w chórze Maryi śpiewającej Magnificat, czy będę śpiewał wieczną pieśń coraz większego niezadowolenia i rozczarowania, pieśń męki i cierpienia, bo wszystko jest nie tak, wszystko jest źle, wszystko jest inaczej niż się spodziewałem, niż ja chcę…
Problem jest w oczekiwaniach, w wyobrażeniach, w skupieniu się na sobie. Problem jest w pysze ludzkiej, przekonanej, że ja wiem najlepiej. Że moje przewidywania, moje oczekiwania, moje plany, moje domysły i wymysły są najlepsze. Pycha, która wie lepiej od Boga - który realizuje nie pomysły mojej pychy i oczekiwania mojego egoizmu, ale realizuje plan swojej Miłości. Bóg nie może być nie-Miłością. Nie może przestać kochać. Nie może bo nie chce - On się upaja Życiem. Miłość upaja się Życiem. A Życiem Miłości jest kochanie. Miłość żyje gdy kocha. Miłość nie chce śmierci - nie chce przestać żyć, przestać kochać. Miłość nie chce złego - nie jest zdolna, nie zna zła. Bóg, który jest Miłością, jest Dobrem Absolutnym, w którym nie ma cienia zmienności, nie ma cienia zła. Jest Dobrem, które nie ma pojęcia o złu. Dobrem niezdolnym do zła. Nie da się Boga ani sprowokować, ani zmusić żeby uczynił coś, co nie jest Miłością. Można Go męczyć i krzyżować - On będzie kochał. Będzie czynił Miłość - a Miłość jest niezdolna do czynienia pychy i egoizmu.
I to jest źródło cierpienia, niezadowolenia, męki prawdziwej, ostatecznej: uparte brnięcie w pychę i egoizm, uparte trwanie przy oczekiwaniach i przekonaniach pychy i egoizmu. To skutkuje coraz głębszym rozchodzeniem się z Miłością i coraz większym niezadowoleniem, coraz większym cierpieniem… I to cierpienie winno nas wreszcie obudzić: jeśli to nas nie obudzi, to już nie ma nic, co mogłoby nas obudzić…
Jeśli Miłość objawiona na Krzyżu i męka mojej niezadowolonej wiecznie pychy i egoizmu mnie nie obudzi - to już nic mnie nie obudzi. Jeśli to mnie nie trzeźwi, jeśli jęki mojej zawiedzionej pychy nie dają mi do myślenia - jeśli uparcie brnę w ćwiczenie narzekania, jęczenia, niezadowolenia - to już nic mnie nie obudzi. I to jest właśnie realna możliwość piekła - stanu wiecznego niezadowolenia, coraz większego rozczarowania, męki płynącej z przekonania, że wszystko jest źle. Im bardziej siedzę w tym stanie - w przekonaniu, że wszystko jest źle, nie do wytrzymania, im bardziej oczekuję ucieczki, wyrwania się - tym gorzej dla mnie… Tym bardziej potrzebuję nawrócić się na Miłość, na myślenie kochaniem. Na Życie. Bo na razie idę w śmierć drugą, w mękę wiecznego umierania bez możliwości śmierci - bo Miłość, która mnie umiłowała, nigdy nie przestanie mnie kochać. Nigdy nie zgodzi się na to, żebym przestał istnieć. Będzie na wieki mnie próbować przekonać o tym, jak jestem kochany - a ja, zawinięty na mojej pysze i egoizmie, będę ślepy na Miłość, zapatrzony i zasłuchany tylko w swoje jęczące rozczarowanie, w jęczącą pychę i stękający egoizm, nieustannie oczekujący nawrócenia od wszystkich i wszystkiego, od samego Boga - tylko nie od siebie.
Owszem, można. Ale można też zrozumieć, że im bardziej nie rozumiem, im bardziej moje oczekiwania są rozczarowane, im większe jest moje wewnętrzne cierpienie - tym bardziej potrzebuję nawrócenia na Miłość, na Życie. Tym bardziej potrzebuję Jana Chrzciciela - który odkłada wszystkie ziemskie pokarmy - i spotkania z Synem Człowieczym, Boskim Żarłokiem i Pijakiem, który „objada się” i „opija” Miłością Ojca - i tą Miłością mnie karmi. Chcę się nakarmić w sposób satysfakcjonujący moje zmysły, namiętności, popędy, oczekiwania - a Syn Człowieczy przychodzi karmić nie mojego raka, nie mój egoizm i moją pychę, ale mnie. Przychodzi karmić moje człowieczeństwo zgłodniałe Miłości. Przychodzi na Eucharystii. Przychodzi w Sakramencie Pokuty. Przychodzi bez fajerwerków, w ciszy i ciemności zmysłów, namiętności, wyobraźni i pamięci. Przychodzenie Pana jest Nocą zmysłów, nocą wiary, nocą dla wszystkiego co powierzchowne. Nocą wszystkiego, ku czemu się zwróciliśmy przez grzech pierworodny. I trzeba wielkiej pokornej prostoty - prostoty pasterzy z Betlejemskich pól - by w nocy zobaczyć Światło Prawdziwe. By w Dziecięciu zobaczyć Stwórcę. By w Hostii zobaczyć Tego Który JEST. Prostoty wiary na Słowo. I wtedy nagle wszystko zajaśnieje Światłością Prawdziwą, przekraczającą wszelkie oczekiwania i wyobrażenia. Tylko trzeba prostoty Maryi, która nie przypisuje sobie pozycji wszystkowiedzącej, wszystkorozumiejącej i wszystkooceniającej. Nie uważa siebie za Boga - ale kieruje swoje Serce ku Bogu Prawdziwemu. Poddaje się Słowu - w ciemności Zwiastowania, w ciemności poszukiwania Jezusa pozostającego w Świątyni, w ciemności Kany Galilejskiej, w ciemności Golgoty. W ciemności, która dla wiary jest Światłością Obecności - Obecności Miłości. Miłości, która nie mieści się w wyobraźni, w zmysłach, w emocjach, w oczekiwaniach. Dlatego trzeba prostej pokory. Pokornej wiary. Pokornego posłuszeństwa Bogu na Słowo. Dopóki siedzę na rynkach tego świata i oczekuję, że Bóg się dopasuje do mnie…
I ku mojemu zadziwieniu On to zrobił: stał się jak ja… Przychodzi w postaci Człowieka. Przychodzi jako Ubogi - źle. Przychodzi jako Celnik - źle. Przychodzi jako Dziecko - źle. Przychodzi jako Dorosły - źle… Ciagle nie to, nie tak, nie w ten sposób… Przychodzi i zaprasza mnie - do tego dnia, do tej chwili - ciągle nie to, nie tak, nie w ten sposób… I co? I dalej narzekam… pułapka pychy i egoizmu… pułapka chóru upadłych… wreszcie trzeba zmienić towarzystwo. Najlepiej na towarzystwo Maryi - wiecznie śpiewającej Magnificat.