Tym razem Dzikie Koty przygotowały spektakl, w którym bohaterowie musieli zmierzyć się z bolesnymi wspomnieniami z dzieciństwa.
Skąd pomysł na takie bożonarodzeniowe przedstawienie? – Kiedy zaczął się sezon jasełek, widziałam, jak Facebooka zalewają zdjęcia bajecznych dekoracji, w których królują stajenki, gwiazdki, baranki, wycięte z papieru wzniosłe hasła oraz białe i błękitne tiule udrapowane niczym kotary w pałacu Ludwika XIV. Wszystko to jest bardzo pracochłonne. Z tiulów i papierowych gwiazdek wyłania się Maryja w trochę za ciasnej komunijnej sukience z obowiązkowym mikrofonem w dłoni. Mówi coś, czego nie rozumie ani widownia, ani ona sama. Potem wpadają diabełki z papierowymi różkami. Takie nie do końca na serio, bo przecież ma być magicznie, a nie prawdziwie. Z tyłu stoją – niczym kompania reprezentacyjna Wojska Polskiego – anioły w adidasach i albach z rozłożystymi bibułkowymi skrzydłami albo i bez (w zależności od tego, czy pani od plastyki zdążyła te skrzydła powycinać, czy też miała do przygotowania zaległą wystawę o segregacji śmieci). Kiedy już wszyscy powiedzą, co mają powiedzieć, a pan informatyk stoczy zwycięski bój z niedziałającym mikrofonem, szkolny chórek zaśpiewa bez przekonania „Jest taki dzień” i… nareszcie… koooniec! I to wszystko? Rozejdziemy się do domów, skazani na „Kevina”, ewentualnie „Wiedźmina”, a do tego jeszcze kłótnie o nieopróżnioną zmywarkę, politykę. A może warto inaczej? Zmierzyć się z trudnym tematem… Dotknąć w spektaklu bożonarodzeniowym tego, co najbardziej wrażliwe, osobiste, podatne na zranienie… Zaryzykować. Podjąć opowieść o nas samych – wyjaśnia s. Benedykta Baumann.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.