Piotr przedstawia się następująco: „Jestem alkoholikiem, nałogowym grzesznikiem, wciąż praktykującym faryzeuszem, ale nade wszystko jestem umiłowanym dzieckiem Pana Boga”.
Piotr przez wiele lat żył w przekonaniu, że jest niekochany. Dlatego zaczął pić. Pustkę zalewał litrami alkoholu. Długo nie docierało do niego, że to jest dziura bez dna. – Dziś wiem, że był Ktoś, Kto kochał mnie cały czas i wcale nie musiałem na tę miłość zasłużyć – mówi Piotr.
Jaki ojciec, taki syn
W rodzinnym domu mieli fisharmonię. Im więcej jego tata pił, tym więcej wyśpiewywał różnych pieśni religijnych. Mógłby więc całą winę zrzucić na tatę. Zresztą przez całe życie tak właśnie robił. – Miałem różne osiągnięcia sportowe i dziś wiem, że tata chwalił się nimi między kolegami. Ale mnie nigdy nie pochwalił, a bardzo tego potrzebowałem. Łaknąłem tego, żeby ktoś mnie dostrzegł – opowiada.
To niezaspokojone pragnienie stawało się coraz bardziej uciążliwe. – Szukałem akceptacji do tego stopnia, że gdy rozmawiałem z kimś, kto się jąka, to też zaczynałem się jąkać. Zakładałem tysiące masek. Całe moje życie to był dosłownie spektakl. Kiedy szliśmy z żoną na imprezę, przygotowywałem sobie wcześniej repertuar i brylowałem przy stole. W międzyczasie szedłem do łazienki i płakałem. Patrzyłem w lustro i mówiłem sobie: „Ty przecież taki nie jesteś. Robisz z siebie małpę”. Chciałem cały czas być w centrum, zabiegałem o akceptację, o to, żeby ktoś mnie dostrzegł. Pomagał mi w tym alkohol, ale też sprawiał, że przestałem sam siebie lubić – dodaje.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.