Pracowaliśmy wspólnie

Gość Świdnicki 34/2012

publikacja 15.08.2012 00:15

Przyjeżdżali na zachód całymi wsiami. Po latach jedność trzeba budować od podstaw.

Pracowaliśmy wspólnie

W naszym wakacyjnym cyklu opisującym mieszkańców diecezji świdnickiej czas na najliczniejszą obok ludności ze wschodniej części Rzeczpospolitej grupę. To przybysze z centralnej Polski. Potocznie mówiło się o nich, że są z centrali. Młodszym czytelnikom warto jednak wyjaśnić, że nie należy ich kojarzyć z obecnym centrum kraju, lecz tym sprzed wojny. Mieszkańcami centrali nazywa się więc przybyszów głównie z obecnej Małopolski.

Ziemia obiecana

Stanisław Wolak pochodzi ze wsi Rozdziele, powiat Bochnia. To zaledwie 60 km od Krakowa. Od 60 lat mieszka w Bystrzycy Dolnej. Jak się okazuje, większość mieszkańców tej wsi ma swoje korzenie właśnie w Rozdzielu i sąsiedniej Żegocinie. Ludzie po wojnie osiedlali się bowiem całymi grupami. Zawsze lepiej było mieć obok siebie kogoś znajomego, sąsiada, przyjaciela czy kogoś powiązanego koligacjami rodzinnymi. Dlaczego pojechali w nieznane, chociaż nikt ich do tego nie zmuszał? – Tuż po wojnie była straszna bieda, wszystko było zniszczone – opowiada Stanisław Wolak. – Rodziny były wówczas wielodzietne. Nas było dwanaścioro. Nie było możliwości byśmy wszyscy utrzymali się na małej ojcowiźnie. Wielu pojechało do miasta szukać pracy. I rzeczywiście było jej tam wiele, choćby w Nowej Hucie, gdzie budowano wielki przemysł. Jednak ludziom przyzwyczajonym do pracy na roli trudno było się przestawić. Ci, którzy pierwsi przyjechali na Dolny Śląsk, opowiadali, że za darmo można dostać zarówno dom, jak i ziemię. To było coś, co przyciągnęło tu tysiące ludzi. W ten sposób i ja znalazłem się w Bystrzycy pod Świdnicą. Już wcześniej mieszkała tu rodzina żony.
Pan Stanisław wspomina, że chociaż na miejscu nie wszystko wyglądało tak jak opowiadano, to nigdy nie żałował, że tu przyjechał. – Trzeba było zaczynać praktycznie od zera – mówi. – Ci, co przyjechali pierwsi, faktycznie przejęli po Niemcach w pełni wyposażone domy i podzielili się ziemią. Kiedy ja tu się pojawiłem na początku lat pięćdziesiątych, dostałem jedynie zrujnowany dom. Ziemi już nie było, ale pracowaliśmy wszyscy w spółdzielni rolniczej. Tam każdy dostał po pół hektara ziemi na własny użytek. Nie żałuję przyjazdu, bo w rodzinnej wsi i tak niewiele zostawiłem, a tu wytrwałą pracą wszystkiego można było się dorobić.

Rolnik na swoim

Po kilkunastu latach spółdzielnię rolniczą rozwiązano. Nie sprawdziła się ona w polskich warunkach. Ludziom kojarzyła się z radzieckimi kołchozami. – Człowiek musi mieć swoją własność i na niej gospodarować – przekonuje Stanisław Wolak. – W spółdzielni jeden pracował mniej, inny więcej, a wszyscy mieli płacone tak samo. To różniło ludzi. Gdy każdy mógł pracować na swoim, sprawa była jasna, każdy miał tyle, ile zrobił. Kiedy na początku podzielono ziemię, był pewien kłopot – bo każdy miał kilkanaście małych kawałków. Całego dnia trzeba było, żeby je wszystkie objechać. Na szczęście później zaczęto scalać grunty. Dziś wszystko mam w dwóch kawałkach.

Wszyscy za jednego

Pan Stanisław z sentymentem wspomina dawniejszą mentalność ludzi, która bezpowrotnie zaginęła. – Dawniej panowała jedność między ludźmi. Kiedy przyszła pora żniw, to każdy każdemu pomagał. Wspólnie się kosiło, młóciło, kopało ziemniaki. Nikt do tej pracy nikogo nie zmuszał, bo każdy sam czuł, że musi drugiemu pomóc. Wiedział, że jak będzie w potrzebie, to i jemu pomogą. Było tak do lat 70.– 80. Później ludzie zaczęli się izolować. Wydaje się im, że jeden drugiemu nie jest potrzebny. Coraz mniej osób chodzi do Kościoła. Szczególnie młodych. Dawniej po niedzielnej Mszy św. spotykaliśmy się, rozmawialiśmy. Ludzie interesowali się swoją parafią. Ja sam przez 50 lat pracowałem w radzie parafialnej.

Szara przyszłość

– Wodociągi, kanalizacja, asfaltowa ulica, chodniki, mosty – wylicza Stanisław Wolak. To wszystko zostało w Bystrzycy Dolnej po pierwszych osadnikach. Z żalem opowiada również o tym, jakim smutkiem napawają go ruiny zakładów przemysłowych, których pełno w okolicy. Jeszcze kilkanaście lat temu pracowano w nich pełną parą. – Nie podoba mi się, że dziś zwykli ludzie nie mają głosu. Ważne decyzje podejmują osoby, którym nie zależy na dobru ogółu. Nie najlepiej widzę przyszłość rolników, bo koszty produkcji są wyższe od cen plonów. Nie rozumiem, dlaczego pod groźbą mandatu zabrania się staruszce sprzedać na targu to, co wyrosło jej w ogródku. Ale to już sprawa młodych, teraz to oni się będą o to martwić.

 

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.