Nowy maratończyk w Bielawie

xrt

publikacja 17.09.2014 11:17

Od czterech dni Grzegorz Niski cieszy się z posiadania medalu ukończenia 32. Maratonu Wrocławskiego.

Nowy maratończyk w Bielawie Po zakończeniu maratonu, Grzegorz Niski (pierwszy z lewej) z kolegami Grzegorz Niski

Założenie było jasne: 4 godziny 30 min. – Miałem 30 minut zapasu, bo półmaraton przebiegłem w niecałe dwie godziny – mówi Gzregorz Niski z Bielawy, już maratończyk. – Najdłuższy dystans jaki do startu we Wrocławiu przebiegłem wynosił 30 km. Nie wiedziałem jak zareaguję na kolejne 12 km podczas maratonu. No ale po to biegnie się po raz pierwszy, żeby także i to sprawdzić.

Jednak to, co się tego dnia wydarzyło było totalnym rozczarowaniem. Grzegorz relacjonuje. – Biegnę razem z kumplem Romanem. Kolana zaklejone, kompresy na łydkach równiutko naciągnięte, żele zjedzone zapite izotonikiem, jest git. Po 9 km spełniają się najgorsze sny. Zaczynam czuć kolana. Dlaczego? Co jest grane? Ale nic biegnę dalej. Na 11 km decyzja: odpuszczam tempo, Roman dalej leci na 4.30 (finalnie zrobił 4.40), ja spuszczam tempo. Ból jest nie do zniesienia, każdy krok rozrywa kolana, zmieniam tempo, masuje kolana, w głowie myśl: Koniec! schodzę, biorę taksówkę i jadę do domu, nie dam rady! – wspomina.

– W głowie jeden mętlik. Co z tego że mam zapas sił, tętno 130, jak boli. Schodze… Nie! Zaciskam zęby i z przekleństwami naprzemiennie z modlitwą prę do przodu – kontynuuje.

Na moście Milenijnym (14-15 km) Grzegorz dostaje skurczu łydek. Dodatkowy ból. Odpoczywa. W głowie kołaczą się pytania: Dlaczego? Tyle treningów, półmaraton poniżej 2 godzin, a teraz padam na 15 km, co to jest?

Dobiega do punktu medycznego. Tutaj „mrożenie łydek” i ulga. Nic nie boli, ale tylko przez dwa kilometry. Potem wszystko wraca i sam już nie wie co bardziej daje się we znaki: łydki czy kolana. Myśli o zejściu z trasy i wtedy dzwoni żona: – I jak? – Źle, boli, że mam dość. – Dasz radę, wierzę w ciebie! – Więc wracam do gry, bo zostało tylko 25 km – myśli.

W rejonie 20 km Grzegorz spotyka nieznajomego biegacza Tomka. Ten wspiera go, dopinguje, podtrzymuje na duchu. – Chyle czoło przed Tomkiem, choć go nie znam, dla mnie jest wielki. Biegniemy tak do Podwala, dalej już muszę zwolnić, idę wolno długie kroki... Tomek pobiegł… Ale pojawia się ktoś inny, klepie mnie w plecy i pokrzykuje: Dawaj, dawaj! – mówi.

Mijają 30 km. – Jeszcze tylko 12 km – dociera do Grzegorza. – Co to jest 12 km, to zwykły trening, dam radę! – motywuje się do biegu ale ból staje się ponad siły. Pojawia się znajoma myśl: koniec, schodzę, biorę taksówkę i jadę do domu. Dalszy bieg nie ma sensu, łzy lecą mu ciurkiem, zaczyna iść. Zauważa ławkę, pojawia się pokusa: usiądę na chwilę, wie jednak że jeżeli to zrobi, już nie wstanie, żeby dobiec do mety. Tymczasem kolejna karetka przejeżdża na sygnale. To już piąty raz. – Nie, nie będę szósty! – myśli i mija ławkę i zaczyna się modlić. Myli „zdrowaś” z „Ojcze nasz”, zaczyna od nowa, w końcu wzdycha własnymi słowami: Boże pomóż! Jest na 32 km i wie, że ukończy maraton. Tylko kiedy? Kolejny telefon od żony. Walczy dalej.

Bolące kolana na betonowych łydkach niosą wariata do mety. Mija 40 km. Punkt medyczny: – Mrożonko poproszę! Yeeee! Mam moc, nie boli! – uśmiecha się i wbiega na ostatnią prostą, już słychać stadion. – Niestety przy 41 km muszę odpuścić idę, łzy jak grochy i modlitwa: Boże walczyłem 40 km nie pozwól bym odpuścił teraz, proszę! 

Więcej w wydaniu papierowym z 28 września