Radość Ewangelii (29.10.2018)

ks. Wojciech Drab

publikacja 29.10.2018 11:46

Łk 13,10-17: Jezus nauczał w szabat w jednej z synagog. A była tam kobieta, która od osiemnastu lat miała ducha niemocy: była pochylona i w żaden sposób nie mogła się wyprostować. Gdy Jezus ją zobaczył, przywołał ją i rzekł do niej: „Niewiasto, jesteś wolna od swej niemocy”. Włożył na nią ręce, a natychmiast wyprostowała się i chwaliła Boga. Lecz przełożony synagogi, oburzony tym, że Jezus w szabat uzdrowił, rzekł do ludu: „Jest sześć dni, w które należy pracować. W te więc przychodźcie i leczcie się, a nie w dzień szabatu”. Pan mu odpowiedział: „Obłudnicy, czyż każdy z was nie odwiązuje w szabat wołu lub osła od żłobu i nie prowadzi, by go napoić? A tej córki Abrahama, którą szatan osiemnaście lat trzymał na uwięzi, nie należało uwolnić od tych więzów w dzień szabatu?” Na te słowa wstyd ogarnął wszystkich Jego przeciwników, a lud cały cieszył się ze wszystkich wspaniałych czynów, dokonywanych przez Niego.

Radość Ewangelii (29.10.2018)

Kobieta nie mogła się wyprostować w pełni, w pełni stać się prosta i osiągnąć cel, spełnienie. Coś, co po grecku nazywa się telos. Od tego słowa na przykład pochodzi taki termin: entole, który jest tłumaczony jako „przykazanie”. A właściwie oznacza właśnie coś, coś wprowadza w cel już tu i teraz, co kieruje w stronę celu. Przed chwilą Jezus mówił o konieczności nawrócenia, o osiemnastu na których zwaliła się wieża - o tym, że wcale nie byli większymi grzesznikami niż inni… Grzesznik to jest ktoś, kto się rozminął z celem: po grecku „grzech” to hamartia, czyli dosłownie minięcie się z celem. Ale celem człowieka jest Bóg Żywy - jeśli mijam się z celem, to się mijam z Życiem… Wchodzę w bezsilność, w otchłań, w ciemność, w kłamstwo, w śmierć… To są skutki grzechu - skutki minięcia się z celem, z Bogiem Żywym. Życie człowieka tak wygląda: Bóg wychodzi w Jezusie Chrystusie każdemu z nas nieprzerwanie na przeciw. Na spotkanie. Każda chwila mego życia to spotkanie z Przychodzącym: inaczej nie istnieję jako człowiek. Bycie człowiekiem, bycie istotą żywą, jest ściśle związane z otrzymywaniem Tchnienia Życia. I On, Ten Który JEST, Bóg Żywy, w Chrystusie wychodzi co chwila na nowo mi na przeciw, by dać mi Tchnienie, Oddech, Ducha Ożywiającego - bym wraz z Nim przeżył kolejną chwilę. To jest jak oddychanie fizyczne - tylko dokonuje się w głębinach serca ludzkiego, ludzkiego ducha. Na styku czasu i wieczności - na styku, który każdy z nas nosi w sobie. Jeśli nie oddycham chwila po chwili Tym, który przychodzi - umieram… Staje się bezsilny i umieram.

Problem w tym, że jeśli raz stracę z oczu - oczu serca - Przychodzącego, to sam nie jestem w stanie wznieść nawet oczu ku Niemu. Nikt nie jest w stanie zbudować wieży do Nieba. Nikt nie jest w stanie dosięgnąć Boga. To Bóg w swojej Miłości przychodzi, by położyć na mnie swoje ręce i pokonać moją bezsilność i niemoc, moją niemożność wyprostowania się i sięgnięcia Celu. On, który jest Celem, schodzi do mnie - bo ja nie jestem w stanie nawet spojrzeć na Niego, nie mówiąc o tym, by Go dosięgnąć… Schodzi by swoją obecnością, swoim położeniem rąk dopełnić dzieła stworzenia. Sobą samym uzupełnić mnie, który zapatrzyłem się w ziemię i nie umiem dostrzec Nieba…

Tak właśnie szatan trzyma nas na uwięzi: skupia na ziemi. Na prochu. Na stworzeniach. Na tym, co doczesne. Doprowadza do tego, że żyję pochylony i niezdolny do oderwania się od ziemi. Musi przyjść Jezus, by położyć na mnie ręce, by zatroszczyć się o mnie z Miłością, by poderwać mnie do życia wyprostowanego. Ilu z nas nie ma siły by samemu wyprostować swoje życie? Ilu z nas żyje pochylonych, żyje w niemocy poradzenia sobie ze sobą, z własną słabością i niedoskonałością? Wszyscy - choć nie wszyscy potrafimy to uznać. A nawet jak uznajemy słabość, to też nie wszyscy potrafimy przyznać, że nigdy o własnych siłach sobie ze słabością nie poradzimy, z niemocą bycia jak Bóg. Ciągle i ciągle pokutuje w nas przekonanie Ewy, że da się sięgnąć po bycie jak Bóg…

A tymczasem potrzeba niemocy kobiety z dzisiejszej Ewangelii. Doświadczenia niemocy - i przekonania, że nie jestem w stanie z tą niemocą sobie poradzić. Że mogę tylko w pokorze liczyć na „terapię” Jezusa. Jezusa, który przychodzi i poślubia mnie na oczach wszystkich - takiego jakim jestem. Pochylonego, niemocnego, słabego, poranionego… okazuje się, że to wszystko Jemu nie przeszkadza. Ale czasem potrzeba właśnie do takiego stanu dojść: do stanu beznadziei, stanu totalnej niemocy - żeby dostrzec Przychodzącego i to, co On dla mnie robi. Dla mnie, pochylonego.

Okazuje się, że aby być jak Bóg potrzeba mało - a właściwie tylko Jednego: Boga. Nam się wydaje, że potrzeba nie wiadomo czego, żeby być jak Bóg: i żyjemy zapatrzeni w mnóstwo potrzeb, które doprowadzają nas do bezsilności, niemocy, wiążą nas i krępują. A okazuje się, że aby być jak Bóg wystarczy tylko Jeden: Bóg. I okazuje się, że Go mam. Nie widzę Go, bo żyję zapatrzony w nieskończenie wiele spraw, które mnie przygniatają. W nieskończenie wiele oczekiwań, które czynią mnie ostatecznie bezsilnym, pochylonym i wiecznie niezadowolonym. A tymczasem okazuje się, że mam: Boga. W Jezusie Chrystusie mam Go. Mam Go w każdej Komunii Świętej. Mam Go w każdej chwili - bo inaczej bym nie żył, nie istniał. Tylko ciągle wierzę, że potrzebuję coś do Niego dołożyć… że to jeszcze za mało… za mało, że mam Go, że mam Jego Miłość… Za mało, że mam Ojca i Syna i Ducha Świętego. Za mało… ciągle chcę coś dokładać, na różnych płaszczyznach… jeszcze to i jeszcze tamto… a chciałbym być taki czy inny… I wtedy znowu się pochylam i nie widzę Tego, którego mam. Mam. Trzeba zacząć od Tego, którego mam. I szabat od początku jest po to, by radować się Tym, którego mam - i by On radował się mną. Szabat jest dla radości, która nie ma końca: radości Oblubieńca i Oblubienicy z tego, że „mój Miły jest mój, a ja JESTEM i to jestem Jego…” Radość z tego, że mam Miłość, mam całego Boga - i dzięki temu JESTEM jak Bóg JEST i to jestem dla Niego, dla Miłości. Nic więcej nie trzeba. To nam się ciągle zdaje, że czegoś trzeba. Że czegoś brakuje. Że coś trzeba zrobić. Nie. Można zrobić - dlatego, że mam. Mam Oblubieńca. Trzeba dać sobie obrócić myślenie, dać sobie naprostować myślenie: zrozumieć, że możliwość życia, poznawania, doświadczania, robienia czegokolwiek wynika z faktu, że mam Oblubieńca. Zapatrzeć się w Niego i dać się prowadzić, tylko tyle. I moje życie stanie się proste. Często uważamy, że coś nas krępuje tylko i wyłącznie dlatego, że nie jest tak, jak chcę, że to co robię nie przynosi spodziewanych efektów itd. A tymczasem wszystko jest w rękach Oblubieńca - począwszy ode mnie. Wszystko jest tak, jak On chce. Wystarczy się z tym pogodzić, zechcieć tego, co On - a odkryję, że wszystko jest dobrze. To, co człowieka krępuje, to przywiązanie do własnych pragnień, oczekiwań, wyobrażeń… Wystarczy zdać się na Oblubieńca i przyjąć wszystko z Jego ręki - jak Maryja - w przekonaniu, że On wszystko robi dobrze. To jest pułapka, w którą wpadliśmy od początku: przekonanie, że Bóg coś zrobił źle, że coś Mu nie wyszło i że to my sami musimy to naprawić… Tymczasem to On przychodzi naprawiać nas. Przychodzi co chwila. Potrzeba ciągle się nawracać - wierząc w Ewangelię o Królestwie, które się przybliża do mnie właśnie dlatego, że ja nie jestem w stanie zbliżyć się do Królestwa. O Królestwie Ojca, którym jest Jezus. W Nim Ojciec zawsze panuje niepodzielnie. Jezus zawsze ma Serce niepodzielone. To moje serce daje się dzielić i dlatego staje się niemocne. Zakochać się na nowo w Jezusie. Ciągle na nowo - całym sercem. Wtedy staję się silny.