Diament i żelazo

ks. Przemysław Pojasek

|

Gość Świdnicki 48/2018

publikacja 29.11.2018 00:00

To symbole trwałości i siły, ale także jubileuszy, które obchodzą w tym roku dwie elżbietanki z Wałbrzycha – s. M. Martyna Kielińska i s. M. Kamila Hołubecka.

◄	Siostry jubilatki w otoczeniu pozostałych elżbietanek z wałbrzyskiego domu. ◄ Siostry jubilatki w otoczeniu pozostałych elżbietanek z wałbrzyskiego domu.
Zdjęcia Ks. Krzysztof Iskra

Byli też inni kapłani i zaproszeni goście. Zapytaliśmy jubilatki i ich najbliższych o dzieciństwo, historię powołania i losy w zgromadzeniu.

Twarda jak żelazo

Siostra M. Martyna Kielińska urodziła się 4 października 1929 r. w Strzepczu (pow. Wejherowo) jako piąte dziecko w rodzinie Józefa i Wandy Kielińskich. Przyjmując chrzest 13 października w kościele pw. św. Marii Magdaleny, otrzymała imię Józefa. Sama siostra tak wspomina swoje dzieciństwo: – Rodzice mieli 25 ha gospodarstwa rolnego. Byli bardzo pobożnymi i praktykującymi katolikami. Uczyli nas wiary i życia według przykazań i zasad religijnych. Pamiętam, że jeszcze jako dziecko, mając pięć lat, spotkałam się z ciocią Leokadią, siostrą mamusi, która była elżbietanką. Jej postawa, pobożność i zachowanie zachwyciły mnie i sama zapragnęłam także pójść w jej ślady. Później zaczęły się jednak trudności. Już Pierwszą Komunię Świętą przyjęłam z opóźnieniem, pod koniec września 1941 r. z powodu niemieckiej okupacji, a bierzmowanie mogłam otrzymać dopiero po wojnie w 1946 r. Prześladowanie Kościoła w czasie wojny, a potem w czasie komunizmu zniechęciło mnie do drogi powołania. Ale nie trwało to zbyt długo. Pewnego dnia mama zapytała mnie o dalsze plany. Przypomniała, że kiedyś wspominałam o klasztorze. Niepewna przyszłości, nic nie odpowiedziałam, ale jej pytanie zaczęło drążyć moje serce i zmuszać do refleksji – wspomina s. Martyna. Czując modlitwę mamy i widząc powołanie brata Stefana, który w 1947 r. wstąpił do zgromadzenia księży salezjanów w Rumi koło Gdańska, zgłosiła się 11 lutego 1952 r. do Zgromadzenia Sióstr św. Elżbiety we Wrocławiu. Tam otrzymała imię Martyna. Po nowicjacie i pierwszej profesji trafiła do arcybiskupiej rezydencji, a później do pracy wśród chorych w Kamiennej Górze. Odwiedzała ich w domach, robiła zastrzyki, zmieniała opatrunki. W czasie 12-letniego pobytu w tym miejscu była też przełożoną domu. W 1976 r. skierowano ją do pracy w Dusznikach-Zdroju, gdzie prowadziła dom wypoczynkowy. Tu również pełniła obowiązki przełożonej domu przez sześć lat. Kolejne lata to praca w kancelarii parafialnej we Wrocławiu (3 lata) i w Wałbrzychu w parafii pw. Aniołów Stróżów (26 lat). W lipcu 2014 r. przeszła na emeryturę. Trzy lata wcześniej w jej życiu dokonało się jednak coś niezwykłego. – Dziś szczególnie dziękuję Panu Bogu za cudowne uzdrowienie mnie z trądziku różowatego, na który cierpiałam i leczyłam się bezskutecznie przez 35 lat. Miłosierny Bóg ulitował się i za wstawiennictwem Jana Pawła II uzdrowił mnie cudownie podczas jednej nocy – wspomina. Została też za swój trud doceniona przez bp. Tadeusza Rybaka, byłego ordynariusza diecezji legnickiej, który w 2005 r. odznaczył siostrę diecezjalnym wyróżnieniem. Dziś siostra cieszy się czasem na modlitwę.

Tak szlifuje się diamenty

Siostra M. Kamila Hołubecka przyszła na świat 25 grudnia 1930 r., choć w metryce zapisana jest data 8 stycznia 1931 r. Była piątym z jedenaściorga dzieci Józefa i Romaniny Hołubeckich. O życiu rodzinnym i powołaniu starszej siostry tak opowiada pani Aleksandra: – Mieszkaliśmy we wsi Zamostyszcze Kolonia, nieopodal Kostopola w województwie wołyńskim. Zosia, bo takie imię otrzymała na chrzcie, była bardzo słabym dzieckiem i mieszkała u dziadków w Wielkim Polu. Jak mogła, tak pomagała w pracach domowych i w gospodarstwie przy pasieniu gęsi. Myśl o powołaniu towarzyszyła jej od najmłodszych lat, kiedy to w szkole od swojej koleżanki Oli Krajewskiej usłyszała, że jej najstarsza siostra wstąpiła do klasztoru i mała Ola też w przyszłości tak zrobi. Od tego czasu Zosia zaczęła się przyglądać siostrom, które posługiwały w Kostopolu – wspomina siostra jubilatki. Zawierucha okupacjna mocno pokrzyżowała plany małej dziewczynki. Śmierć babci i stryja, wyjazd rodziców do Niemiec sprawiły, że Zofia zdecydowała się pozostać z dziadkiem, ciocią i jej małym synkiem, którym się opiekowała. Mając 16 lat, wraz z dziadkiem udała się na Ziemie Odzyskane, gdzie z pomocą Czerwonego Krzyża odnalazła rodzinę w Wielowsi koło Sycowa. Nastolatka uzupełniła tu wykształcenie w szkole wieczorowej ze specjalizacją w rolnictwie i gospodarstwie domowym. Przez cały ten czas siłę dawały jej wiara i praktyka modlitwy. – Zofia była zawsze tam, gdzie po wojnie gromadzili się ludzie na wspólnej modlitwie. W maju 1946 r. mieszkańcy sąsiednich wsi w wejściu spalonego domu zrobili prowizoryczną kapliczkę z obrazem Matki Bożej Częstochowskiej. Tam gromadzili się mieszkańcy Nowego Dworu i Wielowsi. A gdy Mieczysław, brat Zofii, wraz z innymi mieszkańcami wystawili obok murowaną kapliczkę, Zosia odprawiała przy niej nabożeństwa majowe. To ona wysokim sopranem zaczynała śpiewać litanię. I tak przylgnął do niej przydomek „Kyrie elejson”. Zosia pomagała też w gospodarstwie, a wieczorami stroiła bukiety przy figurze Maryi. W jesienno-zimowe wieczory gromadziła natomiast nas na wieczorny Różaniec i czytała nam książki – dodaje pani Aleksandra. – Była uczynna i chętna do pracy. Kochała ludzi i zwierzęta. Nie skrzywdziła nikogo, nawet myszy, które należało tępić jako szkodniki. Pewnego razu w czasie prac polowych wyorano z ziemi gniazdo myszy. Brat chciał je zabić, Zosia mu nie pozwoliła. Przeniosła młode myszki w bezpieczne miejsce i ukryła. A potem głaskała je i rozmawiała z nimi. Od tego czasu mówiono o niej „św. Franciszek” – wspomina jej siostra Helena. Dodaje, że sąsiadki chętnie widziały ją jako swoją synową, ale ona stroniła od hucznych wiejskich zabaw. A gdy przyjeżdżano w swaty, odmawiała dalszych spotkań i kontaktów. Zawsze mówiła, że jeszcze ma czas, że to nie ten. A tak naprawdę, jak wyznała już po ślubach zakonnych, już wtedy myślami była w klasztorze. Po śmierci brata Stanisława i powrocie drugiego, Mieczysława, który zajął się rodzicami, Zofia postanowiła wstąpić do zakonu. Nie zdecydowała się na wybór boromeuszek, które posługiwały w miejscowej parafii, bo tylko dwie z nich mówiły gwarą śląską. Poszukiwania w Częstochowie i Wrocławiu zaprowadziły ją do zgromadzenia sióstre elżbietanek. 4 listopada 1956 roku przekroczyła jego progi, a dwa lata później, 29 maja 1958 r. złożyła śluby zakonne, otrzymując imię Kamila. Jako siostra posługiwała przez rok w Lewinie Kłodzkim, a później trafiła do Wałbrzycha, gdzie aż do emerytury była katechetką dzieci z młodszych klas. Do Pierwszej Komunii Świętej przygotowała trzy pokolenia. Posługiwała też krótko jako przełożona, a potem zajmowała się gotowaniem i pracami w przyklasztornym ogrodzie. Obecnie sama wymaga opieki sióstr. Obie siostry wspomina także ks. Tomasz Kula, który przy parafii był od najmłodszych lat. – Siostry poznałem, kiedy zostałem ministrantem. Siostra Kamila była już na emeryturze, a siostra Martyna pracowała w kancelarii. Była w swojej pracy bardzo poukładana. Biły od niej łagodność i cierpliwość. Ten spokój i poukładanie było także widać w jej pracy przy wykonywaniu dekoracji czy gablot z wotami w naszym kościele. Obie siostry to przykłady spokoju i wewnętrznej siły – dodaje kapłan, który przyjechał na uroczystości.•

Dostępne jest 4% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.