Opisała prawdziwe "Imperium małych piekieł"

ks. Przemysław Pojasek ks. Przemysław Pojasek

publikacja 22.03.2020 15:33

W ubiegłym roku Joanna Lamparska napisała książkę, w której odkrywa tajemnicze laboratorium medyczne z czasów II wojny światowej.

Autorka publikacji o KL Gross-Rosen. Autorka publikacji o KL Gross-Rosen.
Piotr Kałuża

Ks. Przemysław Pojasek: Zajęła się Pani tematyką obozu koncentracyjnego, który na dzisiejszym Dolnym Śląsku założyli Niemcy podczas II wojny światowej. Dlaczego właśnie ta problematyka Panią zainteresowała?

Joanna Lamparska: Z dwóch powodów. Po pierwsze, bo wciąż tak niewiele się mówi o obozie koncentracyjnym Gross-Rosen na Dolnym Śląsku. Tymczasem – jak wspominał osadzony tam Mieczysław Mołdawa – wszyscy więźniowie, którzy przybyli z transportami z Sachsenhausen, z Dachau albo też nieco później z Buchenwaldu i Auschwitz, nazywali swój poprzedni obóz „sanatorium” w porównaniu z Gross-Rosen. To miejsce było okrutną wykańczalnią, kamiennym piekłem, w którym zabijała nie tylko mordercza praca w kamieniołomach, ale też robiły to relacje pomiędzy osadzonymi. Poszczególne grupy więźniów oznaczane były trójkątami w różnych kolorach. Podczas gdy w innych obozach stanowiska funkcyjne przejmowali czerwoni, czyli więźniowie polityczni, w Gross-Rosen rządzili zieloni – kryminaliści i zawodowi przestępcy. Oni też mordowali współwięźniów z jawną aprobatą hitlerowców. A to całkowicie odbierało nadzieję.

Wiem, że zabrzmi to dziwnie, ale w świadomości wielu ludzi Gross-Rosen zawsze pozostawał w cieniu Auschwitz. Prawie nikt też nie pamiętał, że właśnie w Gross-Rosen swoją „pracę” kontynuował po ucieczce z Auschwitz Josef Mengele, sadystyczny lekarz eksperymentujący na więźniach. W książce „Imperium małych piekieł” pokazane jest, jak Mengele podróżuje pomiędzy filiami Gross-Rosen (a takich podobozów było kilkadziesiąt) i nie zważając na to, że kończy się już wojna, przeprowadza selekcje. To od początku robiło na mnie ogromne wrażenie. Auschwitz zostało wyzwolone, III Rzesza jest bez szans, a ten psychopata wizytuje kolejne małe obozy. W końcu trafia do Sieniawki koło Bogatyni, gdzie również mieściła się jedna z filii Gross-Rosen. Jej więźniowie pracują przy montowaniu silników odrzutowych do samolotów, tutaj powstaje również izba położnicza, do której zwożone są ciężarne ze wszystkich filii. To miejsce badała od lat Łużycka Grupa Poszukiwawcza, i to właśnie jest drugi powód powstania mojej książki. Kilku poszukiwawczy pokazało mi bardzo dziwne pomieszczenia w podziemiach dawnych budynków na terenie obozu. Stały w nich stoły do sekcji zwłok, a także rodzaj „betonowych trumien”. Wybitni fachowcy, z którymi się konsultowałam, orzekli jednogłośnie: to sale do pobierania organów, być może do przeprowadzania eksperymentów. Mengele, ciężarne więźniarki, te straszne piwnice – postanowiłam pójść tym śladem.

Ujawnia Pani w książce, że w obozie przeprowadzano eksperymenty medyczne. Dlaczego tak niewiele się o tym mówi?

Mówi się, ale nie w Polsce. Profesor Paul Wediling z Oxfordu, zajmujący się historią medycyny nazistowskiej, pisze w swoich pracach, że potwierdzono przeprowadzenie czterech eksperymentów w Gross-Rosen. Kilkanaście innych nie zostało potwierdzonych. W relacjach więźniów pojawiają się opisy dziwnych zabiegów przeprowadzanych na zdrowych osobach, zastrzyków, po których więźniowie mieli rany. Niektórzy badacze twierdzą, że te wspomnienia nie są do końca wiarygodne. Ale jeśli zeznaje po wojnie prof. Andrzej Waksmudzki, specjalista w zakresie chemii fizycznej, chromatografii oraz fizykochemii zjawisk powierzchniowych, człowiek wszechstronnie wykształcony, i opowiada, że w filii Gross-Rosen w Brzegu Dolnym więźniowie zamykani byli w szklanej komorze z jakimiś zegarami i po wypuszczeniu z niej tracili na jakiś czas wzrok, mieli silne bóle głowy oraz duszności, to dlaczego mamy zaprzeczać tym zeznaniom. Ponieważ nie ma na to dokumentów, są tylko wspomnienia świadków, więźniów, ofiar tych strasznych dni, naukowcy niezbyt chętnie się tym zajmują. Pisząc książkę, rozmawiałam z prof. Andrzejem Kuligiem, znanym patomorfologiem, którego ojciec, również lekarz, był więźniem obozu w Sieniawce, tam, gdzie znajdują się te straszne pomieszczenia. Wspominał synowi o pewnej bardzo nietypowej i eksperymentalnej operacji w obozie.

Zawsze wydawało mi się, że Gross-Rosen był obozem męskim. Tymczasem z Pani książki dowiadujemy się, że więziono w nim, a raczej jego licznych pod koniec wojny filiach, tysiące kobiet.

Na przełomie lat 1944–1945 kobiety stanowiły jedną trzecią więźniów Gross-Rosen. Były to wyłącznie Żydówki, głównie z Polski i z Węgier. W filiach Gross-Rosen przebywało około 26 tysięcy więźniarek, pod względem ich liczby obóz plasował się na trzecim miejscu wśród wszystkich lagrów, ustępując jedynie KL Ravensbrück i KL Stutthof. Paryż został już wyzwolony, w Warszawie trwało powstanie, Rosjanie po raz pierwszy od wybuchu wojny przekroczyli granicę III Rzeszy, a małe piekła Gross-Rosen, w tym Sieniawka (Klein-Schönau), przyjmowały pierwsze transporty. Tych kilka miesięcy od powstania podobozów do ich wyzwolenia złamało życie tysiącom kobiet. W większości były bardzo młode. To, że obozy w których przebywały, były niewielkie, nie znaczy, że nie były straszne.

Te kobiety opisywały warunki, jakie tam panowały. Wszystkie musiały pracować, zmiany trwały po 12 godzin. Niekiedy były katowane na śmierć za to, że chciały umyć się w kałuży, inne zamykane były w ciemnicy za niesubordynację. Pisząc o nich, miałam koszmary. Bo zupełnie inaczej patrzy się na tamte lata przez pryzmat pojedynczych historii, chociażby młodej pięknej rzeźbiarki, która rodzi w obozie dziecko na cztery dni przed wyzwoleniem. Maluszek jest słaby, ma dziwne znamiona na skórze, umiera po kilkunastu dniach. Ta kobieta zabiera maluteńką trumienkę i jedyne, o czym marzy, to spotkać jeszcze męża. Ale i to nie jest jej dane… Czy wie ksiądz, że o mały włos do Sieniawki nie trafiła Anna Frank? Podczas selekcji, którą prowadził Mengele w Auschwitz, Anna i jej mama znalazły się w grupie kobiet, które miały zostać wysłane do pracy w filii Gross-Rosen. Margot, starsza siostra Anny, była objęta kwarantanną z powodu wykwitów na skórze, a pani Frank nie chciała wyjechać bez niej. Ukryła się z Anną na noc, ale później zostały przeniesione do Bergen-Belsen, gdzie zmarły.

Z obozem współpracował też, jak Pani udowadnia, profesor Buhtz. To ciekawa postać. Zdeklarowany nazista czy szalony naukowiec? Do tej pory kojarzył się z czaszkami katyńskimi, a tymczasem…

Prof. Gerhard Buhtz, razem ze swoim asystentem dr. Wernerem Beckiem, przewodniczył pracom ekshumacyjnym w Katyniu koło Smoleńska. Trzy lata wcześniej sowieckie władze kazały zamordować strzałem w potylicę co najmniej 21 768 obywateli Polski, w tym 10 tysięcy oficerów wojska i policji. Choć masowe mogiły znajdowały się w różnych miejscach, jako pierwsze zostały ujawnione te w pobliżu Katynia. Niemcy postanowili propagandowo wykorzystać makabryczne odkrycie. Powstała Międzynarodowa Komisja Lekarska, w której skład wchodzili eksperci z krajów zależnych od III Rzeszy i jeden ze Szwajcarii. Już wtedy Buhtz był bardzo znanym i cenionym naukowcem. Specjalista medycyny sądowej, specjalizował się w ranach postrzałowych. Na początku swojej kariery pracował w Jenie i wykonywał sekcje zwłok w obozie w Buchenwaldzie. Po skandalu związanym z autopsją młodego esesmana zastrzelonego przez uciekających więźniów – Buhtz odciął mu głowę, żeby przebadać ją w swojej pracowni – lekarz przeniósł się do Breslau, dzisiejszego Wrocławia. Udało mi się dotrzeć do protokołu pierwszej sekcji zwłok w Gross-Rosen, którą wykonywał Buhtz. Przeprowadzał ją na młodym mężczyźnie, który przyjechał do obozu z pierwszym transportem i już po dwóch tygodniach podjął próbę ucieczki. Rok później Buhtz radził Friedrichowi Entressowi, młodemu lekarzowi obozowemu, jak powinny wyglądać odpowiednio wykonane stoły do sekcji zwłok. Czy te stoły powstały, nie wiadomo. Entress wyjechał do Auschwitz, gdzie eksperymentował na więźniach. Buhtz został w Breslau. Był zatwardziałym nazistą, doskonale wiedział, co dzieje się w obozie. Nie wiadomo dokładnie, skąd przywiózł kilka czaszek, uznanych później za katyńskie. Ale to kolejna makabryczna historia z mojej książki. Czytelnicy mówią, że czytają „Imperium małych piekieł” na raty, bo nie mogą znieść nagromadzenia ludzkich dramatów.

Gdyby miała Pani opisać obóz koncentracyjny Gross-Rosen, jakich słów by Pani użyła?

Gross-Rosen był jak wielki urynał, zsyłano do niego największych zbrodniarzy, bandytów i przestępców, którym karę śmierci zamieniono na pobyt w obozie koncentracyjnym. Dlatego, o czym już wspominałam, inni więźniowie mieli tak ciężko. Myślę, że tego miejsca nie da się opisać słowami. W jednym ze wspomnień przeczytałam, że nawet ptaki nie przylatywały nad Gross-Rosen, jakby czuły, że to miejsce nie jest dla żywych. Na zdjęciach z tamtych czasów esesmani pozują ze świnkami na rękach albo z psami, są uśmiechnięci, zadowoleni. Zupełnie jakby byli na wakacjach. To przerażające, biorąc pod uwagę wspomnienia więźniów o jednym z takich psychopatów. Mordował ludzi, uderzając pięścią w policzek, żeby potem wygotować czaszkę i uczyć kolejnych strażników prawidłowych ciosów.

Czy będzie Pani ten temat kontynuowała w kolejnych książkach?

Podobno autorzy, którzy zaczynają pisać o obozach, nie potrafią już wrócić do innych tematów. Po napisaniu „Imperium…” zupełnie inaczej zaczęłam patrzeć na wiele rzeczy, drobiazgi znowu nabrały większej wartości. Tak, będę pisać na temat Gross-Rosen chociażby po to, żeby uświadomić ludziom, że ten obóz, a właściwie jego filie, były niemal wszędzie. Dziś na terenie Sieniawki w miejscu, gdzie ginęli ludzie, stoją mieszkania. W budynku, w którym znajdowały się domniemane laboratoria, od lat 70. XX wieku mieści się szpital dla nerwowo i psychicznie chorych. To przedziwne uczucie, znać historię tego miejsca. Myślę, że trzeba o tym pamiętać i drążyć. Historia Gross-Rosen ma ciągle wiele luk, wiele nieopowiadanych historii. Kiedy zbierałam materiały do książki, dr Katarzyna Pawlak-Weiss z IPN we Wrocławiu zasugerowała, że być może Mengele był ostatnim komendantem Gross-Rosen. Z całą pewnością dotarł do Sieniawki, być może był tu więcej niż jeden, dwa razy. Ale odpowiedzi są ciągle przed nami.