Jest najstarszym księdzem w diecezji. Wczoraj miał swoje urodziny

ks. Przemysław Pojasek ks. Przemysław Pojasek

publikacja 13.02.2021 14:07

Przez 40 lat był proboszczem w Ołdrzychowicach Kłodzkich. W 2005 r. skończył 75 lat i zamieszkał w domu dla księży seniorów w Polanicy-Zdroju, placówce archidiecezji wrocławskiej. Gdy powstał dom w Świdnicy, przeniósł się do miasta, gdzie kilkadziesiąt lat wcześniej uczył się w liceum.

Ks. Stanisław Franczak w czasie ostatniego pożegnania jednego ze swoich kolegów. Ks. Stanisław Franczak w czasie ostatniego pożegnania jednego ze swoich kolegów.
ks. Przemysław Pojasek /Foto Gość

Ks. Stanisław Franczak urodził się 12 lutego 1930 r. w Skawicy. - Z małżeństwa rodziców, Marianny i Józefa, była nas czwórka dzieci – córka Stefania i trzech synów: Franciszek, Edward i najmłodszy byłem ja. Mieliśmy swoje gospodarstwo, ale niewiele tego było, bo to takie sznitki [od red.: niewielkie części, dosł. kromki chleba]. Jak ktoś komuś coś zaorał, to się prawowali, ale często te procesy były umarzane. Było bardzo biednie. Jak się kisiło kapustę, to wkładało się do niej też jabłka i jak się później komuś trafiły, to cieszył się jakby było Boże Narodzenia. Tak na co dzień nie raz brakowało jedzenia. Człowiek chodził głodny. Mieliśmy krowę, to odstawialiśmy jej mleko, żeby ją utrzymać. Sami natomiast piliśmy jego odrobinę rozcieńczoną z wodą – sięga pamięcią do lat młodzieńczych.

Opowiada też o tym jak wyglądały wówczas praktyki religijne i jego droga do bycia ministrantem.

- Ministrantury uczyłem się jeszcze jako dziecko w rodzinnej Skawicy, ale nie pchałem się do ołtarza w kościele parafialnym w Zawoi, do którego co niedzielę chodziliśmy boso 7 km. Pierwszy raz stanął przy ołtarzu na uroczystym zakończeniu roku szkolnego. Stałem w szeregach z innymi i mój katecheta podszedł do mnie i wyciągnął na środek. Kazał mi z takim starszym 70-letnim panem kościelnym służyć i odmawiać po łacinie stosowne modlitwy. Pamiętam, że jak przenosiłem Mszał po pierwszej lekcji to wchodząc po schodach potknąłem się i poleciałem na mensę. Na szczęście się nie przewróciłem, ale już Mszę miałem z głowy. Buty niosło się do w rękach, a po umyciu nóg w strumieniu zakładało się je, żeby były czyste w czasie Mszy św. Bywało też tak, że poza Eucharystią zostawaliśmy na Drogę Krzyżową i Gorzkie Żale. Siedziało się więc tam prawie cały dzień. A mimo to ławki zawsze były pełne. Dlatego, gdy po wojnie ks. Józefowi Balonowi udało się przy pomocy swoich parafian dokończyć budowę świątyni w Skawicy, podzielono parafię, by wszyscy mogli się pomieścić. Tam już odważnie zgłosiłem się na ministranta – dodaje.

Mówi o pewnej ciekawostce dotyczącej zdobycia materiałów budowlanych, niezbędnych do dalszych prac. Otóż skawiczanie uzyskali zgodę władz na zabranie drutu, który w Grzechyni Niemcy zgromadzili do budowy swoich bunkrów. Tak więc zamiast na niemieckie bunkry, drut zbrojeniowy wykorzystano na polską świątynię.

Wybierając szkołę średnią po raz pierwszy trafił do Świdnicy. Przyciągnął go tu język francuski, którego nie mógł się uczyć w swojej okolicy. Wybór padł więc na Liceum Ogólnokształcące im. Jana Kasprowicza, które wówczas znajdowało się przy ul. Równej (aktualna siedziba II LO). Tu też zdał egzamin maturalny i postanowił pójść do seminarium.

- Jak się zrodziło moje powołanie? Trudno powiedzieć. Zgadzam się ze słowami św. Jana Pawła II, że kapłaństwo to dar i tajemnica. Każdy z nas tak naprawdę nie wie jak się do końca budziło jego powołanie. Miałem pójść do krakowskiego seminarium, ale kandydatów było tak dużo, że przebierano w nich jak w ulęgałkach [od red.: mieć wysokie wymagania, grymasić]. Dlatego zdecydowałem się pójść do wrocławskiego WSD. Zresztą wielu innych z diecezji krakowskiej, przemyskiej i tarnowskiej podobnie postąpiło. O świadectwo moralności poprosiłem proboszcza z rodzinnej parafii, ale zastrzegłem, by nikomu o mnie nie mówił. W czasie wakacji i innych przyjazdów do Skawicy nie od razu nosiłem też sutannę, chociaż obłóczeni byliśmy już na pierwszym roku. Bałem się, że jak zrezygnuję to ludzie potem będą krzywo patrzeć – przyznaje się ks. Franczak.

Czasy formacji seminaryjnej wspomina z nostalgią. Mimo licznych przesłuchań, aresztowań w czasie wyjazdów i mocnej dyscypliny, jest przekonany, że ten okres go mocno zahartował i pozwolił być wiernym mimo przeciwności. - Mieliśmy też bardzo dobrego ojca duchownego. To był jezuita, ks. Franciszek Sąsiadek SJ, którego później spotkałem w Nowym Sączu. Wspominając wrocławskie seminarium sam zwrócił uwagę, że na palcach jednej ręki można policzyć tych, którzy po tej szkole życia odeszli później z kapłaństwa – mówi z zamyśleniem.

Święceń kapłańskich udzielił mu w katedrze wrocławskiej 19 czerwca 1955 r. bp Antoni Pawłowski z Włocławka. Ich pamiątką jest obrazek z wizerunkiem św. Piusa X z odręczną dedykacją od zaproszonego biskupa. Sami prymicjanci mieli jedynie po kilka obrazków dla zaprzyjaźnionych księży. Pierwszą Mszę św. ks. Stanisław odprawił u wrocławskich salezjanów dzień po święceniach, a do rodzinnej parafii pojechał tydzień później.

Tam, jak wspomina, spędził wakacje. - We wrześniu wszyscy nowo wyświęceni księża byli już na parafiach, a ja nadal byłem w domu. Nic do mnie nie przychodziło, więc podpytywałem. Kiedy przyjechałem do kurii, ks. Wacław Jabłoński – wikariusz generalny – zapytał się mnie, co ja zrobiłem, że mnie jeszcze nie zatwierdzono. Uśmiechnąłem się, bo nie miałem nic na sumieniu, więc wysłano mnie na delegację do Sobótki-Górki. Minęły dwa tygodnie i trafiłem na wikariusza do Sobótki, a po dwóch miesiącach do Chojnowa, gdzie spędziłem 9 miesięcy. W sierpniu 1956 r. trafiłem do wrocławskiej kurii jako notariusz. Do dziś nie wiem jak to się stało – wspomina początek 9-letniej pracy.

W 1965 r. trafił do Ołdrzychowic Kłodzkich. Znał tą wioskę dobrze, bo czasem bywał tam pomagać w obowiązkach duszpasterskich. Od razu spodobało mu się to miejsce, bo siostry franciszkanki dbały tu o porządek i atmosferę modlitwy. Większość 40-letniej posługi w parafii św. Jana Chrzciciela pracował sam, choć dwa razy przydzielono mu wikariuszy. Zawsze pomocny, oddany Bogu i ludziom. Prawdziwy uczeń św. Franciszka z Asyżu, co poskutkowało przyjaźnią z pracującymi w Kłodzku franciszkanami i afiliacją do zakonu.

Od dziecka ks. Franczak uwielbiał narty. Mama zabraniała mu jeździć, bo niszczył buty, ale wraz z bratem nie poddawał się i szukali różnych sposobów by móc uprawiać ten zimowy sport. Od zawsze też dużo podróżował, bo jak mówi był „urodzony pod wędrowną gwiazdą”. Szybko znalazł kompana w ks. Balonie, najpierw jako kleryk, a później już jako ksiądz. Z nim, ale i innymi przyjaciółmi zwiedził niemal całą zachodnią Europę.

Dziś z całej rodziny został sam. - Mama zmarła dość szybko. Miała 65 lat, gdy rozlał jej się woreczek żółciowy. Byłem wtedy jeszcze w seminarium i dopiero później dowiedziałem się o jej odejściu. Całe moje rodzeństwo też już nie żyje. Siostra zmarła w ubiegłym roku mając 95 lat. Przez 40 lat była ze mną na plebanii w Ołdrzychowicach. Ludzie bardzo ją lubili, właściwie na plebanii ogień nie wygasał pod kuchnią, bo ciągle mieliśmy jakiś gości – uśmiecha się.

Zapytany, czy ma jakieś marzenie, odpowiada, że nie modli się o zdrowie, ale o to, by należycie wypełniać swoje obowiązki i nie zszedł z rozumu.