Na skrzydłach wiary

Kamil Gąszowski

|

Gość Świdnicki 41/2023

publikacja 12.10.2023 00:00

Gdyby 35 lat temu ks. Jan nie podjął działań związanych z ratowaniem nowowiejskiego kościoła, być może dziś zostałyby po nim tylko ruiny.

Ks. J. Maciołek przy ramie jednej z czterech ostatnich stacji drogi krzyżowej, które pozostały w Nowej Wsi do renowacji. Ks. J. Maciołek przy ramie jednej z czterech ostatnich stacji drogi krzyżowej, które pozostały w Nowej Wsi do renowacji.
Kamil Gąszowski /Foto Gość

Ksiądz Jan Maciołek, proboszcz parafii św. Mikołaja w Domaszkowie, do której należy też filialny kościół pw. Wniebowzięcia NMP w Nowej Wsi, lubi żartować. Z humorem tłumaczy, że ma już zaplanowane zwiedzenie wszystkich sanktuariów maryjnych na świecie. – Na emeryturze? – pytam. – Nie, po śmierci – odpowiada z uśmiechem. Póki co, szkoda mu na to czasu i pieniędzy. A na emeryturę się nie wybiera. Co prawda za rok osiągnie odpowiedni wiek, jednak liczy na to, że biskup pozwoli mu dokończyć wszystkie inwestycje w obu kościołach. Praca w parafii dodaje mu skrzydeł.

Powołanie

Jego pierwszym powołaniem była kolej. Chciał zostać maszynistą. Ojciec wysłał go do zawodowej szkoły kolejowej w Legnicy, gdy miał 14 lat. Dla młodego Janka to była szkoła życia. – Tato zawiózł mnie pociągiem do Legnicy, załatwił stancję i zostawił. Całe życie byłem w domu, blisko mamy, a tam zostałem sam. Byłem jeszcze dzieckiem, ciężko było – opowiada ks. Jan. – Pamiętam, że znakiem łączności z domem był kościół. Gdy byłem w kościele, patrzyłem na zegarek i wiedziałem, że o tej samej godzinie moi rodzice też są w naszej parafialnej świątyni – dodaje.

Powołanie do kapłaństwa dojrzewało w nim powoli. Gdy kończył zawodówkę, wiedział już, że chce iść do seminarium. Musiał zrobić maturę, wybrał technikum samochodowe. – Pracowaliśmy na kolei jako mechanicy samochodowi. Nie było nawet czasu na rozrywki. Miałem kolegów, z którymi do tej pory utrzymujemy kontakt. Wyciągałem ich na lekcje religii, na które mogliśmy chodzić tylko w niedzielę. W tygodniu czas był zajęty od rana do wieczora – opowiada.

Żartuje, że jako były mechanik zna się na samochodach. – Kiedy jadę autem i czuję, że źle się prowadzi, wystarczy, że wyjdę. Jeśli zobaczę, że powietrza nie ma w oponie, wiem, że koło nawaliło – śmieje się.

Pierwsza miłość

Święcenia kapłańskie przyjął 31 maja 1975 roku. Jego pierwszą parafią miłością, jak mówi się na parafię, do której kierowani są neoprezbiterzy, była dzisiejsza katedra. – W Świdnicy były wtedy tylko dwie parafie. Kościół św. Józefa był mały, więc większość chodziła do katedry, bo już wtedy tak ją nazywano – wspomina. Ze swojej pierwszej placówki wspomina pracę z młodzieżą, a także legendarnego proboszcza ks. Dionizego Barana. – Niesamowita osobowość pod każdym względem. Człowiek o wielkiej kulturze, mówiący piękne kazania. Dziękowaliśmy Bogu, że biskup skierował nas do niego, bo bardzo o nas dbał, był takim ojcem wikarych – dodaje.

Po pięciu latach dostał dekret do parafii Matki Boskiej Częstochowskiej we Wrocławiu. Trafił tam na proboszcza o zupełnie innym pokroju. Mimo wszystko pobił wszelkie rekordy. Na wrocławskim Zalesiu spędził 8 lat. – Inni wikarzy byli tam znacznie krócej, ale ja księdza proboszcza oswoiłem – żartuje. Z racji wcześniejszych doświadczeń opiekował się młodzieżą i mógł zawsze liczyć na wsparcie kolejnego legendarnego księdza – dziś już sługi Bożego ks. Aleksandra Zienkiewicza, zwanego Wujkiem, duszpasterza młodzieży akademickiej i katolickiej inteligencji oraz organizatora ośrodków duszpasterstwa młodzieży w archidiecezji wrocławskiej.

Jego proboszcz ks. Wilhelm Dorożyński siał postrach wśród wikarych, wszyscy dziwili się, jak ks. Jan potrafił wytrzymać tyle lat. Ale ks. Jan wiedział, że proboszcz miał za sobą trudne przeżycia, ale gdy zdarzyło się, że doszło między nimi do spięcia, potrafił nawet przeprosić. Dopiero później dowiedział się, że ks. Wilhelm zastrzegł sobie w kurii, że dopóki on będzie proboszczem, jego wikarym ma być ks. Jan. Już na początku kapłańskiej drogi wykazywał się cierpliwością, wyrozumiałością i bezkonfliktowym nastawieniem, z czego znany jest także wśród obecnych parafian. A to procentowało. – Gdybym poszedł za ciosem i dał się ponieść nerwom, to nic by nie dało. Ksiądz Dorożyński bardzo przeżył śmierć mamy. Co niedzielę po obiedzie chodził na jej grób na ulicę Bujwida. Miałem malucha i zaproponowałem mu, że mogę go podwieźć. I tak podwoziłem go cały czas – wspomina.

Oczko w głowie

Na liczniku dobija już 400 tysięcy. W 15-letnim volkswagenie ks. Jan pokonuje trasę nie tylko między Domaszkowem i Nową Wsią, ale jeździ też po całej Polsce. I tak już ponad trzy dekady. Wszystko po to, żeby znaleźć sponsorów, którzy wesprą jeden z największych festynów parafialnych w diecezji służący zebraniu funduszy na renowację nowowiejskiej świątyni. Kiedy przyjeżdża na spotkanie swojego seminaryjnego roku, koledzy żartują, że znowu przyjechał autobusem. – Worki cementu mieszczą się w bagażniku – odpowiada pogodnie.

Proboszczem w parafii św. Mikołaja w Domaszkowie jest od 1988 r. Gdyby 35 lat temu nie podjął działań związanych z ratowaniem kościoła w Nowej Wsi, być może dziś zostałyby po nim tylko ruiny. A jest to drugi co do wielkości kościół w Kotlinie Kłodzkiej położony we wsi, która liczy zaledwie kilkudziesięciu mieszkańców… – Jest kilka rodzin. Trochę babć, dziadkowie poumierali – tłumaczy.

Wiadomo było, że tak niewielka społeczność nie udźwignie kosztów remontu, a potrzeby były ogromne. Gdy został proboszczem, budynek był zawilgocony, a na fasadzie – szeroka na 25 cm rysa. Kościołowi groziło zawalenie z powodu przegniłej więźby dachowej. Jedynym sposobem było spięcie fasady mocną liną, jednak najsłabszym ogniwem była śruba łącząca dwie części liny. I tutaj przydało się doświadczenie ks. Jana ze szkoły kolejowej. Wpadł na pomysł wykorzystania śrub rzymskich, którymi połączone są wagony.

W prezbiterium na posadzce widać wyraźnie przebarwione płytki. Latem są całe mokre od wody. – Może jest pod nimi cudowne źródełko – zastanawia się ks. Jan. Wszystko możliwe, bowiem zanim powstało pobliskie sanktuarium na Górze Iglicznej, takim miejscem miał być nowowiejski kościół.

W pewnym momencie pojawił się pomysł zorganizowania festynu parafialnego. W tym roku odbył się już po raz 31. – Kończymy jeden festyn i już zaczynamy planować kolejny. Szukamy koncepcji, jeździmy w poszukiwaniu sponsorów – mówi ks. Jan. Do organizacji wydarzenia włącza się ponad 80 parafian, a z roku na rok rośnie grono ludzi z całej Polski, których szczodre serca przyczyniają się do renowacji nowowiejskiego kościoła.

W świątyni ks. Jan wskazuje na niewielkich rozmiarów skarbonę. Wisi na niej kłódka, ale skarbona jest otwarta i… stale pusta. – Ta puszka jest niesamowita. Bogaci wrzucają, a biedniejsi wyciągają – mówi tajemniczo. I nawet jeśli to tylko żart, jest to piękny obraz wspólnoty Kościoła, w której członkowie troszczą się o siebie nawzajem.

W odcieniach czerwieni

Podczas letnich dni skupienia dla księży zaproszono go do koncelebry. Nie miał pojęcia, że po Mszy św. usłyszy przeczytany po łacinie przez księdza kanclerza list z Watykanu mianujący go prałatem honorowym Jego Świątobliwości. – Mało co nie zemdlałem. Wiedziałem, że papież Franciszek wstrzymał wszystkie nominacje prałackie. Ksiądz biskup pytał mnie potem o wrażenie. Odpowiedziałem, że spodziewałem się bardziej śmierci niż prałatury – opowiada. – Nie mam jednak innego wyjścia. Nie mogę wybierać się na cmentarz, tylko muszę na to wszystko zasłużyć – dodaje.

Istotnie, od 2014 r. decyzją papieża Franciszka tytuł prałata jako godności honorowej został zniesiony. W polskim Kościele zwyczajowo prałatem nazywa się także honorowego kapelana Jego Świątobliwości. I taki właśnie tytuł, przyznawany zasłużonym dla Kościoła kapłanom, którzy ukończyli 65. rok życia, otrzymał ks. Jan Maciołek.

Co znaczy dla niego być dobrym księdzem? – Można teoretyzować. Ale nie wyobrażam sobie, żeby męczyć się kapłaństwem. Można jednak powołanie zmarnować. Dlatego ważny jest kontakt z Panem Bogiem. Rodzina, w której zamiera rozmowa, szczerość i zaufanie, jest rodziną tylko z nazwy. W kapłaństwie jest tak samo. Wydaje nam się, że mamy zaufanie do Boga, ale skoro Jezus mówi: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z braci Moich najmniejszych, Mnieście uczynili”, to zaufanie trzeba mieć także do parafian – przekonuje. Przyznaje też, że choć zupełnie się tego nie spodziewał, godność prałata dodała mu skrzydeł. – Byłbym nienormalny, gdybym się nie cieszył. Zdaję sobie jednak sprawę, że pociąg mojego posługiwania dobiega kresu, ale zdaję się na wolę Bożą – dodaje.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.