Kryzys skorupiaka

Kamil Gąszowski

|

Gość Świdnicki 49/2023

publikacja 07.12.2023 00:00

O tożsamości chrześcijanina, słowie Bożym, które działa jak najlepszy trener, i małych wspólnotach mówi ks. Robert Skrzypczak.

ks. Robert Skrzypczakjest duszpasterzem akademickim w Warszawie, magistrem psychologii i doktorem habilitowanym nauk teologicznych w zakresie teologii dogmatycznej. Wykłada na Papieskim Wydziale Teologicznym i w Wyższym Metropolitalnym Seminarium Duchownym w Warszawie.  ks. Robert Skrzypczakjest duszpasterzem akademickim w Warszawie, magistrem psychologii i doktorem habilitowanym nauk teologicznych w zakresie teologii dogmatycznej. Wykłada na Papieskim Wydziale Teologicznym i w Wyższym Metropolitalnym Seminarium Duchownym w Warszawie. 
Kamil Gąszowski /Foto Gość

Kamil Gąszowski: Tytuł rekolekcji diecezjalnych brzmiał: „Chrześcijanin na rozdrożu”. Na początku warto byłoby zdefiniować, co to znaczy być chrześcijaninem, bo wydaje się, że dziś nie jest to całkiem jasne?

Ks. Robert Skrzypczak: Żyjemy w czasach, kiedy coraz trudniej zdefiniować cokolwiek. Jesteśmy w momencie bardzo rozmazanej tożsamości. Coraz mniej oczywista jest odpowiedź na pytanie: „Co to znaczy być mężczyzną?”, „Co to znaczy być kobietą?” „Co znaczy być małżonkiem?”. Te odpowiedzi są coraz mniej jednoznaczne. Tak samo jest z chrześcijaństwem. Czy chrześcijaństwo to „dobroludzizm”? Czy chrześcijaństwo to wyznawanie jakiejś doktryny? Czy chrześcijaństwo to pewien pogląd humanistyczny? Tak samo możemy postawić pytanie, co to znaczy być katolikiem, albo co to znaczy być Polakiem.

Mam przekonanie, że coraz bardziej nam w Kościele opadają skrzydełka. Księżom, katechetom, katechistom świeckim, rodzicom. Coraz więcej jest utyskiwania i narzekania, że wszystko idzie pod górkę. Coraz trudniej o gorliwość. W moim przekonaniu nie bierze się to ze złej woli ludzi, tylko z tego, że nie wiemy, na czym stoimy. Im więcej jest dyskusji wokół tego, co do niedawna było pewnikiem, tym trudniej nam jest wyznawać i przekazywać wiarę.

Stąd właśnie ten biedny chrześcijanin jest na rozdrożu. Nasz Kościół jest na skrzyżowaniu: czy ma być solą ziemi czy słodzikiem? Czy Kościół ma dzisiaj głosić w sposób bezkompromisowy prawdę Chrystusową, pokazując ludziom drogę krzyża za cenę utraty popularności? Czy raczej pójść na kompromis ze swoim nauczaniem i decydować się na pokazywanie niektórych, bardziej lekkostrawnych fragmentów swojego nauczania, w zamian pozyskując większą liczbę ludzi? W takim właśnie jesteśmy punkcie.

Czy ten moment jest czasem kryzysu?

Kryzys jest słowem bardzo pojemnym. Przyzwyczailiśmy się do rozumienia go w znaczeniu ekonomicznym jako załamanie finansów. Ma też inne znaczenia, choćby w medycynie. Już Hipokrates mówił, że kryzys jest momentem przełomowym w chorobie. To jest stan, w którym pacjent albo nie wytrzyma przebiegu terapii, albo ona mu pomoże i go uratuje.

Wyczytałem kiedyś, że w języku chińskim słowo kryzys jest złożone z dwóch członów – zagrożenie i szansa. Czasami człowiek musi przejść przez jakąś fazę pozornego rozsypania się, rozbicia pewności co do swoich nawyków, bo inaczej nie będzie rozwoju.

Francuski teolog Yves Congar mówił, że jeśli organizm nie uwolni się z pancerza, nigdy nie wytworzy w sobie kręgosłupa. Dlatego czasami musi dojść do tego pęknięcia. Musi być rozbity pancerz infantylizmu, żeby móc dojrzeć. Dawniej odpowiedzialność za to brały na siebie ryty inicjacyjne. Ojciec brał syna do lasu i uczył go męskości. Kościół przez pierwsze stulecia też proponował ludziom inicjację. Dzisiaj nam tego brakuje. Dlatego mamy pokolenie, które przyzwyczaja się nie do prawdy, tylko do formy. Często zależy nam na tym, żeby było wygodnie, żeby dobrze wypaść, żeby funkcjonowały stereotypy. Jednak dostosowywanie się Kościoła do gustów ludzi jest porażką. Chrystus powiedział coś innego: „Kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie”. Tu jest kryzys. Mówił także: „Niech co dnia bierze swój krzyż”. Kolejny kryzys. W innym miejscu mówił, żeby mieć w nienawiści ojca, matkę, braci, siostry. To jest dopiero kryzys. A na końcu powiedział: „Kto nie ma w nienawiści samego siebie, nie jest mnie godzien”. Same kryzysy. To jest inne rozumienie kryzysu. Nie jako porażki czy bankructwa, ale procesu, który łączy w sobie ryzyko i szansę. Jeśli weźmiesz na siebie ryzyko, to jest szansa, że zrobisz ogromny krok do przodu.

W takim razie Kościół jest od początku w kryzysie. Jeśli życie ma być dla nas rozwojem, to siłą rzeczy musi być związane z pewnym kryzysem.

To znaczy przepuszczaniem przez kryzys tego, do czego człowiek się przyzwyczaja. Ideałem grzesznika, czyli człowieka dotkniętego egoizmem, nie jest podążanie naprzód czy rozwijanie samego siebie. Jego ideałem jest raczej święty spokój, czyli znalezienie wygodnego miejsca, żeby tam przyjemnie zgnić. Dlatego nieraz jest tak, że ktoś musi nas wysadzić z tego ciepłego grajdołu. Ktoś musi powiedzieć to, co podkreśla papież Franciszek: „Załóż buty i wyjdź z domu” albo to, co mówił nam Jan Paweł II: „Idźcie na place i głoście Ewangelię”.

Święci mówili, że trzeba dać się komuś poprowadzić. Potrzeba pewnego motoru. W życiu chrześcijańskim nie można jechać do przodu, a potem wyjść na przystanku na żądanie i zrobić sobie przerwę, z nadzieją, że jeśli będzie się miało ochotę, to można znowu wsiąść z tego samego miejsca. W życiu wiary albo idziesz do przodu, albo się cofasz. Jeśli nie daję się prowadzić Chrystusowi, jeśli nie inspiruje mnie nawrócenie, ulegam regresowi. Zaczynam się psuć. Stąd bierze się niepokój wielu świętych, którzy wcale nie cieszyli się, kiedy ich uczniowie czuli się w życiu zbyt dobrze. Nie mieli żadnych pokus, żadnych wyzwań, nic ich nie trapiło. Natomiast życie ciągle domaga się przeobrażania. Zwłaszcza jeśli chcemy przejść ze stanu skorupiaka w stan kogoś, kto ma kręgosłup. Dla chrześcijanina kręgosłupem, który trzyma go w pionie, jest krzyż. Jest to nieustanne uśmiercanie ego, ale też miejsce, w którym Chrystus zwycięża mój grzech, co związane jest z kryzysem.

Mówię to, żeby dodać odwagi tym wszystkim, którzy kryzysowo podchodzą do spowiedzi, do szczerej rozmowy w małżeństwie, do proszenia o wybaczenie. To zawsze jest związane z pewnym umieraniem – stracisz twarz, ale im bardziej stracisz, tym bardziej zyskasz. To paradoks, o którym mówił Chrystus.

Kiedyś chrześcijaństwo było kontrkulturowe. Zasadniczo dalej takie jest, choć chyba o tym zapominamy. Czy młodzi, którzy mają w sobie naturalną potrzebę buntu, mogą go znaleźć właśnie w chrześcijaństwie?

Biblia pełna jest takiego podżegania do buntu. W prorokach, w świętym Pawle, w Ewangeliach jest właśnie niezgadzanie się na stan własnego zepsucia czy na stagnację, bylejakość. Pismo Święte jest pełne takiego słowa, które działa jak oścień. Rzeczywiście, jeśli młody człowiek zostanie wprowadzony w sztukę wsłuchiwania się na serio w słowa Boga, który dziś mówi do mnie, może to być dla niego bardzo pożyteczne. Jeśli któregoś dnia słowo Boga mnie dopadnie, wprowadzi w kryzys, a potem z niego wyciągnie, to działa lepiej niż najlepszy osobisty trener.

Czy jednak chrześcijaństwo się nie zdezaktualizowało, skoro tylu młodych odchodzi z Kościoła?

Jan Paweł II w encyklice Redemptoris missio powiedział, że po 20 wiekach musimy stwierdzić, że jesteśmy dopiero na początku misji Kościoła. My tacy mądrzy, tacy dojrzali, pełni starych sanktuariów i muzeów chrześcijańskich, ojców i matek Kościoła musimy ciągle stwierdzać, że ten świat nam ucieka. Mimo że jest nas coraz więcej, wciąż więcej jest tych, którzy nie znają Chrystusa, niż tych, którzy Go znają. Za Janem Pawłem II trzeba powiedzieć, że nie możemy spać spokojnie, mając świadomość, że ktoś drugi nie poznał miłości Boga i ryzykuje, że się nie zbawi. W tym sensie, jeśli ktoś mówi, że chrześcijaństwo się zdezaktualizowało, że wyschło i nie ma nic do ofiarowania człowiekowi, to nie wie, co mówi.

Jaka jest Księdza recepta na ten czas kryzysu, który nie jest porażką, lecz szansą?

Dzisiaj Kościół jest w świecie, który się niesamowicie zmienia. Jeszcze do niedawna stół był miejscem, który jednoczył. Żeby się dogadać, ludzie siadali przy stole. Dzisiaj to miejsce zastąpił smartfon. Jest on symbolem tego, że człowiek bierze za cel dogadać się tylko i wyłącznie sam ze sobą. W przypadku Kościoła jest to sytuacja tragiczna, ponieważ wiara zakłada bardzo ważny element, jakim jest zaufanie do drugiego, który przekazuje wiarę i daje świadectwo. Natomiast wchodząc w epokę smartfonu – autoreferencyjności, czyli odnoszenia się tylko do siebie samego, ryzykujemy, że każdy staje się przewodnikiem dla samego siebie. Nie potrzebujemy już pasterza, kierownika duchowego, spowiednika. Kościół, który proponuje pasterza, przewodnika, katechistę, ewangelizatora jest brany w nawias jako coś niepotrzebnego. Człowiek wszystko ma w smartfonie.

Dzisiaj człowiek nie potrzebuje inicjacji, nie potrzebuje bycia prowadzonym. Zachowujemy się, jakbyśmy w momencie urodzenia byli świetnymi kierowcami – nie potrzebujemy żadnego kursu i nauczyciela, bo wszystko wiemy, tylko nie wiadomo, skąd kolizje.

Dzisiaj Kościół potrzebuje odnaleźć się w roli, w jakiej był na początku, kiedy rozpoczynał ewangelizację w świecie pogańskim, gdzie każdy był skupiony na własnym bóstwie i nie było niczego, co by jednoczyło świat. To były małe wspólnoty głoszące Ewangelię i dające świadectwo wiary, która przeobraża się w miłość, także do nieprzyjaciela. Budziło to podziw.

Dziś Kościół potrzebuje na nowo przyjąć postać małych wspólnot. Z różnych powodów. Przede wszystkim dlatego, że katolik praktykujący w dotychczasowej postaci, czyli przychodzący na Mszę niedzielną do swojej parafii, w obliczu zmieniającego się świata zostanie zdmuchnięty, nie da sobie radę w pojedynkę. Aby utrzymać wiarę i identyfikowanie się z Kościołem, potrzeba wspólnoty, gdzie można doświadczyć życia w pełnej harmonii z wyznawaną wiarą.

Potrzeba wspólnoty, ponieważ pojedyncza osoba nie jest w stanie wiarygodnie dać świadectwa miłości. Święty Grzegorz wyjaśniał, że Chrystus posyłał po dwóch, bo dwoje ludzi niesie w sobie nie tylko przesłanie, ale także daje świadectwo miłości wzajemnej. Bo gdyby się nie kochali, nie byliby w stanie pełnić tej misji. To samo odnosi się do małżeństwa i rodziny. Tylko żeby małżeństwo mogło być dzisiaj wiarygodnym świadkiem miłości, która jest dozgonna, bezwarunkowa, wierna, otwarta na życie, potrzebuje znaleźć środowisko, które będzie chroniło małżeństwo i rodzinę. Rod Dreher nazwał to „opcją Benedykta”, a Kiko Argüello w 1959 r. usłyszał inspirację od Matki Bożej, że trzeba tworzyć małe wspólnoty na wzór Świętej Rodziny, które będą żyły pokorą, prostotą i uwielbieniem, gdzie drugi jest jak Chrystus. To samo powiedział Benedykt XVI, odnosząc się do pierwszej nazwy chrześcijaństwa – droga. Papież Benedykt tłumaczył, że droga nie była tylko ruchem, posuwaniem się naprzód, ale wytworzeniem środowiska sprzyjającego rozwojowi. Trzeba było je wytworzyć, żeby móc wzrastać jako chrześcijanin i mieć warunki do przekazywania wiary swoim dzieciom i wnukom. To nie jest forma odseparowania się od świata, ale zadbania o miejsce rozwoju. Trzeba mieć skąd wychodzić na misję i dokąd wracać. Taką rolę odgrywają małe wspólnoty.

Dostępne jest 7% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.