Jak w domu

Kamil Gąszowski

|

Gość Świdnicki 06/2024

publikacja 08.02.2024 00:00

Niektórzy dziwią się, jak można pracować w takim miejscu. A oni czują się tutaj jak w rodzinie.

Terapia zajęciowa rozpoczyna się zawsze  od filiżanki kawy. Terapia zajęciowa rozpoczyna się zawsze od filiżanki kawy.
Kamil Gąszowski /Foto Gość

To miejsce tętni życiem, które ma inny rytm niż to pędzące za oknami zakładu. Ma też swoje własne tempo – nie ucieka przez palce, ale jest z godnością celebrowane. Życie w budynku przy ulicy Słowiańskiej jest jak uśmiech pani Danusi, kiedyś dyrektorki szkoły. Ciepły, serdeczny, przyjazny i ufny, a zarazem nostalgiczny, spowity jakby tęsknotą i trudnym do określenia niepokojem. Uśmiech, za którym kryją się całe jej życie i obecne cierpienie.

W Zakładzie Opiekuńczo-Lecznicznym w Dzierżoniowie, prowadzonym przez Zgromadzenie Sióstr św. Elżbiety, przebywa 60 pacjentów wymagających codziennej i specjalistycznej pielęgnacji oraz opieki. Są to osoby starsze, z różnymi jednostkami chorobowymi, po przebytych udarach, z demencją starczą, chorobą Parkinsona i innymi schorzeniami neurologicznymi. Niektóre przebywają tu wiele lat, inne dochodzą do siebie i wracają do domów.

Zakład prowadzą elżbietanki, których jest tu tylko trzy, z czego dwie – s. Oktawia i s. Dominika – pracują w nim na co dzień. Trzecia, s. Bogumiła, zajmuje się domem zakonnym i przede wszystkim się modli. Na miejscu mieszka i posługuje kapelan ks. Damian Mroczkowski. Większość pracy wykonują świeccy pracownicy – pielęgniarki, lekarze, rehabilitanci, terapeuci, salowe, kucharki, a nawet praczki. W sumie ponad 30 osób, dla których ta praca jest przede wszystkim powołaniem.

Serce na dłoni

Pani Wandzia przemyka z balkonikiem po korytarzu. Ma 92 lata i jest w pełni sił, tylko słuch już nie ten. Gdy chce się jej coś powiedzieć, najlepiej napisać wiadomość na kartce. Piętro wyżej mieszka jej syn Zbyszek.

Pani Danusia siedzi na wózku i sumiennie wykonuje ćwiczenia rehabilitacyjne z drążkiem. Jej szeroki uśmiech na chwilę znika, kiedy próbuje sobie przypomnieć, jak ma na imię.

Na panią Kazię wszyscy mówią „pani Ziółko”. Uśmiecha się, że nie wie, dlaczego właśnie tak, ale Basia, rehabilitantka, przypomina, że przecież to od jej nazwiska. Żartujemy, że może dlatego, że niezłe z niej ziółko.

Bo są tu i tacy pacjenci. Wymagający cierpliwości, trudni, czasem może nawet roszczeniowi. Zamknięci w swoim świecie, dają sobie prawo do przeżywania cierpienia po swojemu i nikt im tego prawa nie zabiera. Jednym z takim pacjentów był pan, którego mimo wszystko Basia darzyła sympatią. – Przypominał mi dziadka – przyznaje. Wraz z Olą pracują tu od siedmiu lat i obie przekonują, że do tej pracy trzeba mieć serce. – To nie jest tylko praca. Pacjenci są dla nas trochę jak rodzina. Trzeba mieć poukładane w środku, mieć wobec nich empatię. Nie wystarczy mechaniczne wypełnianie swoich obowiązków. Jestem fizjoterapeutką, robię z nimi ćwiczenia, które często niechętnie wykonują, ale liczą się przede wszystkim dobry gest, ciepło, poświęcony czas, rozmowy o życiu naszym i ich – opowiada Basia.

Ola przyznaje, że praca w zakładzie jest dla niej wyzwaniem. Gdy zaczęła tu pracować, trudno było jej znieść specyficzny charakter tego miejsca. – To się zmieniło. Przywiązałam się do tego miejsca. Starość wydaje się okropna, ale cóż, każdy z nas będzie kiedyś stary. Praca z osobami starszymi może być obciążająca, bo wymaga radości i pogody ducha, a czasem brakuje na to sił. Trzeba mieć swoje źródło, z którego będzie się czerpać pozytywne nastawienie – mówi Ola, głaszcząc panią Danusię po policzku. – Wiele osób postawiliśmy na nogi i takie efekty cieszą. Ale wystarczą ich zwykły uśmiech i przytulenie, abyśmy czuły satysfakcję ze swojej pracy – dodaje.

Kolorowy świat

Na ścianach kolorowo od prac plastycznych, które różnymi technikami stworzyli pacjenci. – Wykonują różne prace, które mają na celu rozwinięcie albo podtrzymanie małej motoryki. Chodzi o to, żeby jak najdłużej byli sprawni i potrafili samodzielnie napić się z kubka czy zapiąć guzik – wyjaśnia Kasia, terapeutka zajęciowa. Jest tu od 14 lat i to jej pierwsza praca, którą podjęła zaraz po szkole. – Lubię być z osobami starszymi. Wsiąkłam w ten klimat. Cieszę się, że wnosimy trochę kolorytu w szarą codzienność naszych pacjentów. Przychodzę do pracy, ale codziennie czuję się tak, jakbym szła do swoich dziadków. Po każdym weekendzie widać, jak na nas czekali, a kiedy jestem na urlopie, wciąż o nich myślę – przyznaje.

Iza do ZOL-u przyszła na zastępstwo i już została. Wcześniej pracowała w sklepie i domu dziecka, ale to praca z seniorami okazała się jej powołaniem. – Budujące jest to, że pomimo cierpienia i smutku możemy dać tym ludziom radość. Staramy się zawsze mieć dla nich czas, a gdy kogoś nie ma na zajęciach, popołudniami chodzimy po pokojach, aby zamienić choć parę słów czy napić się kawy – mówi.

– Kiedyś usłyszałam takie powiedzenie: „Szanuj starość, to jest twoja przyszłość”. Praca w ZOL-u uczy pokory. Trafiają tu ludzie z różnych środowisk. Mieli kiedyś pozycje, byli dyrektorami czy nauczycielami. Starość może być trudna, ale my robimy wszystko, aby nasi pacjenci mogli ją godnie przeżywać – dodaje Kasia.

Zajęcia nie są obowiązkowe, jednak zespół, który je prowadzą, wie, jak przyciągnąć uwagę pacjentów. Spotkanie rozpoczynają od kawy. – To jest taki haczyk, zachęta. Niektórzy przychodzą i nic nie chcą robić, ale siedzą z nami, słuchają. Są w swoim gronie i to już jest bardzo dużo – mówi Kasia.

Pilnują też, aby mieszkańcy domu dbali o swoje ciało, dlatego czasami zamieniają się w zakład kosmetyczny i malują paniom paznokcie. Dziewczyny prowadzą również bajkoterapię. Nie zawsze wybrana przez nie książka przypada do gustu wszystkim, ale obecnej – „O jeżyku, który kochał za bardzo” – seniorzy słuchają z zapartym tchem.

Na zajęciach z terapii zajęciowej przygotowują się właśnie do zabawy karnawałowej. – Był Dzień Babci i Dziadka, teraz czekamy, żeby oni zrobili nam Dzień Dziecka – żartują.

Druga rodzina

Pani Ania w zakładzie mieszka od prawie czterech lat. Trafiła tu w bardzo złym stanie, z marskością płuc. Jest po operacji, ma dwie endoprotezy. Przez 25 lat pracowała w hucie. Choroba rozwinęła się za sprawą ubrań z domieszką azbestu. Pewnego dnia córka znalazła ją nieprzytomną. W zakładzie szybko doszła do siebie.

Pani Ania jest w rozterce. – Chciałabym do domu, ale bardzo zżyłam się z tym miejscem – mówi ze łzami w oczach. W domu zostałaby sama, a u córki mieszkającej na czwartym piętrze byłaby uwięziona w czterech ścianach. W ZOL-u ma towarzystwo i opiekę. – Rozwiązuję krzyżówki Jolki, nie jakieś tam panoramiczne. Nauczyłam się wyklejać obrazki. Mówią, że ładnie mi to wychodzi. Z innymi pacjentami pogadamy sobie, popłaczemy.

Pani Małgosia pracuje w ZOL-u już 28 lat. Jest salową. – Pacjentów traktuję jak członków rodziny. Bardzo przeżywam każdą śmierć. Kiedy jestem dłużej na wolnym, tęsknię do pracy – opowiada. Przyznaje, że do cierpienia nie da się przyzwyczaić. – Staramy się im ulżyć. Kiedy pogłaszczę po głowie, uśmiechnę się, dam cukiereczka, to wystarczy, aby pojawił się uśmiech na twarzy nawet tych najsmutniejszych. Proszę koniecznie napisać, że mamy najlepsze kucharki na świecie. Jedzenie jest jak w domu – kończy.

Połowa sukcesu

Od pracowników można się dowiedzieć, że siostra Oktawia, dyrektorka zakładu, jest konkretną kobietą. Mówią o niej „twardzielka”. W ich głosie słychać respekt, ale też zaufanie. Wiedzą, że zawsze mogą na nią liczyć. A ona z kolei wciąż powtarza, że ma świetny zespół ludzi. Zarządza nim wraz z siostrą Dominiką, pielęgniarką oddziałową, która swoje pielęgniarskie powołanie odkryła i wykonywała jeszcze przed wstąpieniem do zakonu. Opieka nad chorymi jest głównym charyzmatem ich zgromadzenia. – Pan Jezus tak pokierował moim życiem. Swoją pracę wykonuję z miłości do Niego, a największą nagrodą jest to, że ci ludzie są wdzięczni – mówi s. Dominika. – Potrzebują dużo serca i ciepła. Mamy świetny personel, który profesjonalnie zajmuje się pacjentami, ale połowa sukcesu w leczeniu ludzi to ciepło i zainteresowanie, jakie od nas otrzymują – przyznaje.

Siostry przypominają, że człowiek to nie tylko ciało, ale także, a może przede wszystkim, duch. W zakładzie zaspokajane są wszystkie potrzeby pacjentów, zarówno te fizyczne, jak i duchowe. – Jako siostry zakonne patrzymy na naszą pracę z perspektywy życia wiecznego. To jest ważne, że osoby tutaj umierają otoczone modlitwą, w czystej pościeli, zadbane. W takich warunkach przygotowujemy je na spotkanie z Panem – mówi s. Oktawia.

Windą do nieba

Ścisk jak w ulu. Gdy przychodzi wiosna, obowiązkowym punktem dnia jest spacer po ogrodzie. Aby się do niego dostać, trzeba skorzystać z windy. Tyle że ta ma swoją przepustowość i wspólna wyprawa do ogrodu zajmuje nawet godzinę. Niedługo to się zmieni. W budynku trwają prace związane z budową nowego zewnętrznego szybu windy, która ułatwi przemieszczanie się. Będą mogli więcej czasu spędzać na świeżym powietrzu, popijając kompot, zajadając się sezonowymi owocami i podpatrując mieszkające w ogrodowej wolierze kanarki, papużki i zeberki.

Koszt nowej windy to 1,2 mln złotych. Jak zdobyć takie pieniądze? – Od świętego Józefa – odpowiada bez cienia wątpliwości siostra dyrektor. – Ten dom opiera się przede wszystkim na Panu Bogu i zawierzeniu św. Józefowi. To jest dzieło Boże, więc wszystko, co się tutaj dzieje, prowadzi naprawdę On. My jesteśmy tylko narzędziami. Raz nam to wychodzi lepiej, raz gorzej. Na pewno ciąży na nas ogromna odpowiedzialność – mówi s. Oktawia.

To, że dom nosi wezwanie opiekuna Jezusa, dobrze widać w biurze s. Oktawii, gdzie świętych Józefów jest aż trzech. Jeden spogląda ze starego obrazu na biurko siostry dyrektor. Jest tu od dawna. Drugi stoi oparty na szafce – tę ikonę s. Oktawia dostała od swoich pracowników. Natomiast niewielką figurkę przywiozła ze sobą 12 lat temu, gdy rozpoczynała pracę w Dzierżoniowie.

W zakładzie jest też kaplica, w której codziennie rano jest Msza św. W ciągu dnia spotkać w niej można również pracowników, którzy zatrzymują się na modlitwę. Siostry są też szafarkami i w razie potrzeby mogą wystawić Najświętszy Sakrament lub udzielić pacjentom Komunii.

Śmierć jest tutaj stałym gościem. Przychodzi od czasu do czasu i zabiera kolejnych pacjentów. Rodziny są wdzięczne za posługę duchową księdza kapelana i sióstr zwłaszcza w ostatnim okresie życia ich najbliższych. – Jeśli na oddziale położniczym ktoś umiera, jest to coś rzadko spotykanego, bo tam rodzą się dzieci. Tutaj pacjenci rodzą się do innego życia. Do tego porodu przygotowujemy ich poprzez naszą opiekę i sakramenty.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.