Modlitwa i dobre uczynki

Kamil Gąszowski

|

Gość Świdnicki 07/2024

publikacja 15.02.2024 00:00

Na parapecie kilka ołówków, nożyczki, skrawki metalu, puste tubki po kleju. Za oknem karmnik, do którego radośnie przylatują sikorki. To warsztat 94-letniego Maksymiliana Wnęka.

Z obrazem podarowanym przez prezydenta RP. Z obrazem podarowanym przez prezydenta RP.
Kamil Gąszowski /Foto Gość

Maluje obrazy, reperuje figury, tworzy oryginalne kwiaty z aluminium. – Z rana modlitwa, śniadanie, zakupy, a potem praca – mówi pan Maksymilian. Zimą przyniesie jeszcze wiaderko węgla, mijając na korytarzu swoje obrazy, powieszone na ścianach. Dzięki niemu sąsiedzi mieszkają niczym w galerii sztuki.

Banałem jest stwierdzenie, że nie wygląda na swój wiek. Nie tylko o wygląd chodzi, ale o życiową energię, którą mógłby obdzielić kilku trzydziestolatków.

Maniek

Pan Maksymilian urodził się w Lipnicy Murowanej. Wtedy ta wioska w Małopolsce posiadała jeszcze prawa miejskie. Rodzice mieli niecały mórg ornej ziemi i krowę. Dla wciąż rozrastającej się rodziny – pan Maksymilian był najstarszy z siedmiorga dzieci – to było niewiele. W jego domu panowała bieda, ale on ciepło wspomina dzieciństwo. – Do szkoły miałem dwa kilometry. Chodziło się boso. W połowie drogi był sklep mojej chrzestnej, od której zawsze wyprosiłem kilka cukierków. Raz jesienią, gdy byłem w klasie, spadł śnieg. Biegiem przeleciałem do tego sklepu, myślałem, że ktoś mi przyniesie buty. Nikt nie przyszedł, więc dalej boso doszedłem przez las do domu – wspomina. – Pamiętam, jak mama była w ciąży z moją siostrą, musiałem mieć wtedy dwa lata. Z tatą poszliśmy wypasać krowę. Na trawie rozłożona była derka, a tato podrzucał mnie do góry i trochę się bałem, jak leciałem w dół.

Ojciec pana Maksymiliana był cieślą stolarzem i to pewnie po nim syn odziedziczył zdolności manualne. – Zimą robił stolarkę, a latem stawiał chałupy. Za półdarmo robił, bo wszędzie była bieda. Zabawek na wsi nie było, trzeba było samemu sobie zrobić. Tato nie pozwalał używać narzędzi, żebym nie zniszczył, więc robiłem to po kryjomu – opowiada. Sam zrobił sobie łyżwy, narty, a nawet drewniany rower. Nie miał napędu, więc dało się nim zjeżdżać tylko z górki.

Gdy przyszła wojna, 9-letni Maksymilian, na którego w domu wołali Maniek, nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. – Gdy Niemcy weszli do szkoły, raczej się ucieszyłem. Na świadectwie ze wszystkiego miałem dostateczny, chociaż ładnie pisałem, a ze sprawowania bardzo dobry, bo cicho siedziałem – opowiada.

W czasie wojny krowę zabrali, ojca wywieźli na rok na roboty do Niemiec, a Mańka zaciągnięto do kopania okopów. Pod koniec wojny wywieziono go do odległego o 10 km obozu pracy w Gnojniku, skąd po kilku tygodniach uciekł. – W połowie drogi zobaczyłem trzech Niemców w żółtych mundurach. Wystraszyłem się, ale nic, szedłem śmiało. Mijając się z nimi, uśmiechnąłem się jeszcze i na tym się skończyło. W domu dostałem reprymendę od ojca – wspomina.

Po wojnie nie wrócił już do szkoły, edukację zakończył na czterech klasach szkoły podstawowej. – Nie lubiłem szkoły. Dopiero potem zrobiłem papiery czeladnicze. Ale wszystko potrafiłem sobie zrobić i umiałem liczyć. A jak syn poszedł do szkoły, to uczyłem się z jego podręczników i mu pomagałem.

Praca

Pan Maksymilian ma wiele talentów. Chyba najważniejszym jest jego wyobraźnia, dzięki której potrafi zajmować się różnymi rzeczami, nie posiadając fachowej wiedzy. – Dziwię się ludziom, którzy mówią, że czegoś nie potrafią. Ja patrzę na coś i wiem, jak to zrobić. Nie wiem, skąd to mam – wyjaśnia.

W poszukiwaniu pracy jeździł po Polsce. Odwiedził Kraków, Warszawę, Mysłowice, Szczecin. Pracował w PGR-ach, w Służbie Polsce, brał udział w budowie Nowej Huty. W 1955 roku trafił do Świdnicy, gdzie mieszkała jego siostra. Rozpoczął pracę jako pomocnik szklarza. Ten po trzech tygodniach umarł i tak pan Maksymilian został samodzielnym pracownikiem, choć wcześniej się tym nie zajmował. – Od razu umiałem to robić. Postawiłem w Jagodniku wszystkie szklarnie – mówi.

Przez lata wykonywał różne prace – był murarzem, traktorzystą, operatorem ciężkiego sprzętu. W firmach, w których pracował, wiedzieli, że nie trzeba szukać fachowców, bo „Wnęk wszystko potrafi”. – Nie będę mówił gdzie dokładnie, ale w jednej firmie naczelny dyrektor był moim pomocnikiem. Dwie godziny szambo naprawialiśmy. Powiedziałem, że zrobiłbym to lepiej niż fachowcy i taniej – mówi z błyskiem w oku. – Lubiłem każdą pracę, bo każda jest dla mnie ciekawa. Na przykład kiedy byłem szklarzem, a murarze szli na śniadanie, to kazałem im zostawiać trochę zaprawy, żeby sobie pochlapać. A z odpadów szkła wycinałem różne rzeczy.

Wiara

– A o cudownych uzdrowieniach coś opowiedzieć? – zagaja. Bo wiara w życiu pana Maksymiliana zawsze była ważna. Przyznaje co prawda, że kiedyś nie wierzył w życie pozagrobowe, ale to się zmieniło, gdy w trudnych do wytłumaczenia okolicznościach miał spotkania – jak sam wierzy – z duszami czyścowymi.

Cudownych interwencji mógłby wyliczać bez liku i wciąż przerywa swoją opowieść, przypominając sobie kolejne. Jak wtedy, gdy wyszedł bez szwanku, kiedy skrzynia ze szkłem spadła z samochodu i przygniotła go tak, że wystawała tylko głowa. Albo gdy przeciął sobie wzdłuż palec, który po tygodniu bez żadnej interwencji ładnie się zagoił. Opowiadał o tym znajomemu, który był niewierzący, a potem spotkał go w kościele. Albo kiedy pas z koła zamachowego ciężkiej maszyny zawinął mu się wokół ręki tak, że zaczęło go podnosić. – Dobrze, że pas się ukręcił, bo byłbym dziś bez ręki. Na myśl o tym do dziś przechodzą mnie dreszcze. Dziękuję za to Bogu rano i wieczorem przy pacierzu – mówi. – Najbardziej nawrócił mnie jednak Jan Paweł II – wyznaje. – Przyśnił mi się kilka razy. Zrozumiałem, że nie podobały mu się moje zachowania wobec dziewczyn. Od razu przestałem.

Od 46 lat, czyli od dnia wyboru Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową, codziennie odmawia Litanię Loretańską i Litanię do Imienia Jezus. – Źle słyszę, więc kiedy ksiądz w kościele mówi za cicho, odmawiam te litanie. Znam je na pamięć – mówi z uśmiechem.

Artysta

Ostatnie 20 lat pracy zawodowej spędził w Świdnickim Ośrodku Kultury. Był brygadierem sceny. To właśnie w ŚOK-u, wieszając obrazy na wystawę, w pewnym momencie wypalił: – Ja bym tu tego nie powiesił. Namalowałbym to lepiej.

Na nową pasję, która rozsławiła go daleko poza jego miasto, mógł sobie pozwolić dopiero na emeryturze. – Prosiłem Boga, żeby chociaż ze dwa lata pobyć na emeryturze, a tu już mijają 34 lata – mówi mężczyzna. Gdy miał więc już więcej czasu złapał za pędzel i zaczął malować. Szczególnie upodobał sobie pejzaże i kościoły. Dużo w jego twórczości chałup wiejskich, które można spotkać w jego rodzinnych stronach. Aktualnie maluje katedrę z lotu ptaka. – Jednego roku w trakcie dni papieskich miałem wystawę 19 najpiękniejszych świątyń świata. Przemalowywałem je z czasopisma, które zaprenumerowałem – dodaje.

Pierwsze jego obrazy przedstawiały góry w Szwajcarii jesienią i kościół Wang w Karpaczu. Ten drugi zaprezentowany na wystawie spodobał się burmistrzowi Biberach, partnerskiego miasta Świdnicy. – Okazało się, że był tam chrzczony. Kupił go ode mnie za 150 marek. To mnie zachęciło do dalszej pracy – opowiada. Najbardziej dumny jest z nagrody, którą zdobył na wystawie w Dzierżoniowie. – Koledzy się ze mnie śmiali, że po co tak malować, skoro można zrobić zdjęcie. A ja maluję dokładnie to, co widzę. Na dzierżoniowskiej wystawie w komisji był profesor z ASP, który nie mógł się nadziwić moim pracom. Mówił mi: „Niech pan nikogo nie słucha, tylko robi tak dalej”.

W pewnym momencie znudzony malowaniem wciąż tego samego wpadł na pomysł tworzenia kwiatów z blachy. – Pierwsze róże zrobiłem z wiadra ocynkowanego, w którym nosiłem węgiel. Trudno było je pociąć. A te tulipany niedawno kupiła ode mnie biblioteka. Trzy prace sprezentowali staroście w Policach – opowiada. Obecnie kwiaty wykonuje z puszek. Zbiera je po mieście, wycina, maluje, skleja i układa w kolorowe bukiety. Gdy ludzie na ulicy patrzą na niego podejrzliwie, z właściwym sobie poczuciem humoru tłumaczy przechodniom, do czego służą mu puszki.

Pan Maksymilian udzielił już w życiu kilka wywiadów. Pewnie stąd o jego życiu dowiedział się prezydent RP Andrzej Duda, który w dowód uznania dla jego twórczej pracy ofiarował mu ceramiczny obraz Serca Jezusowego. Dla pana Maksymiliana to była niespodzianka, nie mógł powstrzymać łez. – Mój kolega dostał od premiera duży dodatek do emerytury, ale ten obraz od pana prezydenta znaczy dla mnie znacznie więcej – mówi wzruszony.

Lekarz

Pan Maksymilian kieruje się w życiu dewizą: „Modlitwa i dobre uczynki”. – To trzyma mnie przy zdrowiu – przekonuje. Choć ze wzrokiem u niego wszystko w porządku, aktywnie udzielał się w związku niewidomych. Jako przyjaciel niewidomych otrzymał złotą odznakę. Pomagał też w Schronisku dla Mężczyzn im. Brata Alberta. Jeździł z podopiecznymi na wycieczki, a w kaplicy stoją odnowione przez niego figury.

Można go spotkać co niedzielę w katedrze. O 10.30 pomaga w zbieraniu tacy, a na koniec Mszy św. stoi przy wyjściu z koszyczkiem, sprzedając prasę katolicką. – „Gościa Niedzielnego” schodzi tak pięć, sześć sztuk – zauważa.

Bywa też co miesiąc na giełdzie staroci na świdnickim rynku. Wyszukuje tam stare figury sakralne, odnawia je i przekazuje za darmo do kościołów lub ofiarowuje znajomym. Swoje zdolności wykorzystywał, odnawiając figury do szopki z kościoła pw. św. Józefa czy pomagając w renowacji niektórych elementów wystroju świdnickiej katedry. Wyremontował także 40 figurek z kościoła pw. Świętych Aniołów Stróżów w Wałbrzychu.

Najtrudniej spotkać go u lekarza, gdzie od sześciu lat nie miał potrzeby się pojawić. – Ja leczę ich, one leczą mnie – mówi, wskazując na odnowione przez siebie figurki.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.