Stacje same człowieka znajdują

Kamil Gąszowski

|

Gość Świdnicki 09/2024

publikacja 29.02.2024 00:00

Co tydzień ze szczytu Chełmca płynie modlitwa. Otacza cały Wałbrzych.

Michał i Marek regularnie pielgrzymują pod najwyższy górski krzyż w Polsce. Michał i Marek regularnie pielgrzymują pod najwyższy górski krzyż w Polsce.
Kamil Gąszowski /Foto Gość

Wyruszają zawsze po zmroku, w rękach trzymają polskie flagi, w kieszeniach różańce. I tak od trzech lat raz w tygodniu Michał i Marek wchodzą na szczyt Chełmca, gdzie pod najwyższym górskim krzyżem w Polsce zapalają świeczkę, modlą się i śpiewają hymn Polski.

Stacja pierwsza

Pierwszy odcinek idą razem, potem już każdy własnym tempem pokonuje kolejne kilometry. Mają okazję zatopić się w ciszy, odetchnąć od codziennego życia, pomodlić się, nabrać sił na kolejny tydzień. Przez rok towarzyszyła im znajoma, czasem zdarzy się, że przyłączy się do nich kolega lub ktoś bliski. Gdy idzie pierwszy raz, idą z nim krok w krok. W nocy łatwo się zgubić, a to tylko pozory, że Chełmiec jest prostą górą. Wystarczy wybrać trudniejszy szlak, taki, który najkrótszą drogą prowadzi na szczyt, aby już po kilku minutach pożałować swojej decyzji uczestniczenia w tej wyjątkowej Drodze Krzyżowej.

Tak jest i tym razem. Idziemy w trójkę, a oni opowiadają swoją historię. – Pierwszy raz wybraliśmy się na Chełmiec w sylwestra. Chcieliśmy go spędzić inaczej. Była z nami też moja żona – mówi Michał. Wraz z żoną są blisko związani z Kościołem. Zresztą to dzięki niej Michał się nawrócił. – Od dawna miałem takie pragnienie, aby iść do lasu, nawet samemu, i zostać ze swoimi myślami – wyjaśnia Marek. Przez jakiś czas wędrowali na zmianę: raz na Chełmiec, raz na Borową – najwyższy szczyt Gór Wałbrzyskich. Ostatecznie coraz częściej wybierali niższe wzniesienie. – Ten krzyż robi robotę. To nie jest spacer emerytów, tylko konkretny wysiłek, po którym z ulgą możemy przytulić się do krzyża – mówią. – Nie ma w życiu takiej góry, której nie da się pokonać. To jest hartowanie duszy i ciała, choć czasem są takie warunki, że chciałoby się zostać w domu – dodają.

Tym razem warunki są idealne. – Dziś pogoda jest dla nas łaskawa – zauważa Michał. – Szkoda, że nie pada albo nie rzuca gradem – żartuje Marek. Bo czasem i tak się zdarza. Trudno wyobrazić sobie pokonanie tej drogi w niesprzyjających warunkach, skoro w sprzyjających do najłatwiejszych nie należy. Ale dla Michała i Marka nie ma wymówek. Nic nie jest ważniejsze niż cotygodniowa wędrówka na szczyt Chełmca.

Choć mieszkają w jednej parafii, poznali się dopiero trzy lata temu. Połączyły ich wiara i wspólne wyjścia na Chełmiec. Stworzyła się między nimi więź przyjaźni. O ile na szlaku każdy idzie własnym tempem, o tyle w życiu mogą na sobie polegać. – Każdy z nas idzie osobno, bo każdy ma swoją drogę krzyżową – mówi Michał. – Miałem różnych kolegów, ale Marek jest kimś, kogo mogę nazwać przyjacielem. To jest facet, co do którego mam pewność, że nie powie mi, iż mu się nie chce. Mogę na nim zawsze polegać – dodaje.

Pierwszy upadek

Znają drogę jak własną kieszeń. Czasem, żeby było bardziej ekstremalnie, na trasę wypuszczają się bez latarki. Tu nie ma taniej pobożności. Przeżywanie Drogi Krzyżowej jest połączone z realnym zmaganiem. Nie trzeba sięgać do książeczki do nabożeństwa, żeby ją odprawić, nie trzeba zatrzymywać się na stacjach. One same człowieka znajdują, kiedy musi zatrzymać się, by zaczerpnąć powietrza lub gdy noga pośliźnie się na kamieniu. – Pewnego razu zjechałem kilka metrów w dół. Wtedy symbolicznie trzykrotnie zaliczyłem upadek. Mimo że dla mnie bieganie po górach to sama frajda, zawsze utożsamiam nasze wejścia z drogą krzyżową Chrystusa – mówi Michał.

Michał nawrócił się w wieku 35 lat. Wcześniej żył tak, jakby Boga nie było. – Świetnie dawałem sobie radę sam. Uważałem, że jestem królem życia. Aczkolwiek kiedyś siedziałem z kolegą na piwku i zdałem sobie sprawę, że niby wszystko jest w porządku, są pieniądze, praca, samochody, ale czegoś mi brakuje. Teraz już wiem, czego mi brakowało, ale wtedy jeszcze to się nie dobiło do mojego serca, twardego jak kamień. Niektórzy mówią: „Boże, ratuj, wybaw mnie z opresji”, ale ja wtedy nie uważałem, że jestem w opresji, nie potrzebowałem pomocy – opowiada.

Do Kościoła przyciągnęła go żona. Na pierwszej randce byli na… Mszy św. Poznali się dzień wcześniej na dyskotece. Dla animuszu Michał strzelił sobie przed randką dwa piwka. – Siedziałem w ławce i obserwowałem, co się dzieje. Nie wiedziałem nawet, w którą stronę się przeżegnać. Tak to się zaczęło – dodaje.

Z wcześniejszego związku Michał ma syna i córkę, jego żona ma syna. Tworzą patch-workową rodzinę. Wspólnie budują swoją wiarę i umacniają się nawzajem. Uczestniczyli razem w kursie Alpha, później Michał zaangażował się w ruch Wojowników Maryi. – Problemów jest masa. Czasem trudno połączyć te dwa światy. Jednak Bóg potrafi wyprowadzić dobro z najgorszego bagna – przekonuje. – Dla mnie nie było wcześniej dobra i zła. Wszystko było dobre. Potem Bóg mnie przeprowadził przez te wszystkie sytuacje, w których komuś wyrządziłem krzywdę. Postawił mnie w podobnych sytuacjach, tylko od drugiej strony. Teraz w moim życiu jest więcej światła. Jest jak w pokoju – im więcej światła do niego wpuścisz, tym więcej brudu widzisz – dodaje.

Drugi upadek

Coraz trudniej złapać oddech, nogi z każdym krokiem odmawiają posłuszeństwa. Nie minął kwadrans od startu, a potrzebny jest kolejny odpoczynek. Dla Michała, który często bierze udział w maratonach górskich, czekanie na towarzyszy jest większą pokutą niż zmaganie się z górą. Mimo że tym razem pokonanie trasy trwa dwa razy dłużej niż zazwyczaj, oni są cierpliwi. Można odczuć, czym jest braterska więź i męskie wsparcie. – Od trzech lat widzę tylko plecy Michała – żartuje Marek. – Dla mnie jedyną motywacją jest on, sam zostałbym w domu – dodaje.

Marek wcześniej był letnim katolikiem, nawet nie niedzielnym. – Raz w roku szedłem do spowiedzi i Komunii, wytrzymałem maksymalnie trzy dni, a potem znowu zabawa – mówi mężczyzna. – Imponowała mi chuliganka, cotygodniowe ustawki. Budziłem się po takich imprezach, nic nie pamiętałem, tylko poduszkę miałem całą we krwi – przyznaje.

Marek nawrócił się, kiedy poznał mężczyznę, który wymykał się prostym schematom. – Piotrek to kawał chłopa, trenował karate, potrafi się bić, ale pięknie mówił o Bogu nie cytatami, tylko przykładami z życia. Nagle przejrzałem na oczy, że katolicy to nie tylko miękkie ciapy, że wiara to nie tylko chodzenie do ciepłego kościoła i poduszka pod tyłkiem. Dla mnie, który wyrósł w świecie chuliganki, to było olśnienie – dodaje.

Przewartościował swoje życie, przez kilka lat brał udział w spotkaniach wspólnoty Żywe Kamienie przy wrocławskich paulinach. – Kiedyś miałem dużo znajomych do wódki, którzy nawet nie znali mojego imienia. Teraz mam grupkę kilku osób, które są blisko Boga i są moimi prawdziwymi przyjaciółmi – zaznacza.

Marek jest kawalerem. Jest otwarty, aby zmienić stan cywilny, ale nie ma presji. Nie wyobraża sobie życia z osobą, która nie podzielałaby jego systemu wartości. – Opieram swoje życie na Bogu, nie wchodzę w przypadkowe związki, nie oglądam pornografii, staram się nie przeklinać. Trochę życia straciłem, udając, że Bóg nie istnieje. Znam tamto życie i znam życie z Bogiem. Oparcie się na Nim spowodowało, że moje życie stało się bezstresowe. Mam, oczywiście, swoje problemy, ale mam pokój serca i zasypiam spokojnie, wiedząc, że wszystko będzie dobrze. Nie ma sensu boksować się ze światem samemu – dodaje.

Stacja ostatnia

– Już widać krzyż – oznajmia Michał. Rzeczywiście, zza gałęzi powoli wyłaniają się oświetlone ramiona wielkiego, 45-metrowego krzyża. Ten widok cieszy. To chyba najważniejsza lekcja z tej Drogi Krzyżowej. Święty Paweł pisał, że dla jednych krzyż jest głupstwem, dla innych zgorszeniem, jednak dla chrześcijanina jest chwałą i mocą Bożą. Te słowa brzmią szczególnie wymownie, kiedy każdy krok boli coraz mocniej.

Michał jest przekonany, że Bóg wysłuchuje intencji, które nosi ze sobą. Przedstawiają je u stóp krzyża, modląc się dziesiątką Różańca. Ich mocny głos dociera czasem do uszu innych turystów. Pod koniec lutego nie ma tu nikogo, jednak latem zdarza się, że ludzie siedzą przy ognisku czy grillu i bacznie obserwują dwóch mężczyzn z flagami. – Nikt do nas nigdy nie dołączył. Może się boją, bo mamy takie niekościelne postury – śmieje się Marek.

W dół schodzą już innym szlakiem. Wracają do codzienności. – Tak, jak na tej drodze, w życiu widzimy tylko do zakrętu, a Bóg widzi wszystko. Trzeba oprzeć się na Nim i Mu zaufać, żeby zrozumieć, dlaczego w życiu idziemy czasem pod górę. A przecież na tej górze jest krzyż, na którym Bóg przypieczętował swoją miłość do człowieka. On jest rozwiązaniem wszystkich problemów – mówi Michał.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.