Perergrynacja znaków ŚDM wyzwala wielkie emocje, ale także buduje zaskakujące więzi.
Kiedy podróżuje się po krajach śródziemnomorskich, zaskakuje (oczywiście tylko na początku) jak bardzo południowcy lubią wszystkiego co święte dotykać, całować, obściskiwać, głaskać.
Dlatego do św. Jakuba w Santiago de Compostela można się przytulić, jabłko Czarnej Madonny z Montserrat pogłaskać, a but św. Piotra w Watykanie - pocałować.
U nas wprost przeciwnie - świętości zazwyczaj można tylko oglądać, czego najlepszym przykładem jest peregrynująca po diecezji świdnickiej figura MB Fatimskiej (ten dystans to akurat zwyczaj żywcem wzięty z samej Fatimy).
Okazuje się jednak, że podobnie jak u południowców, także u ludzi z Północy, jest mocne pragnienie bliskiego kontaktu ze świętościami. Stąd pewnie oddawanie czci relikwiom, stąd tłumy przy krzyżu w Wielki Piątek, stąd łzy wzruszenia i drżące dotknięcie krzyża i ikony ŚDM.
Widziałem to w kilku miejscach, ale najmocniej poruszyły mnie obrazy z hospicjum. Ludzie walczący z chorobą, ocierający się o śmierć, wymęczeni przez ból i bezsilność - oni lgnęli do krzyża wyjątkowo - rozumieli go bardzo, bardzo dosłownie. A on wydawał się chłonąć ich czułość niczym gąbka.
Po co? Żeby kilkadziesiąt minut później, w poprawczaku, promieniować, oświetlać i kruszyć - serca młodych - poranionych, osądzonych i zamkniętych. Winnych i ukaranych.
Widziałem tę przemianę - przez krzyż. Widziałem też tę jedność - w krzyżu.