Znani i szanowani zarówno w swoim środowisku zamieszkania, jak i w Ruchu Domowego Kościoła, w którym uczestniczyli przez wiele lat, liczą dzisiaj na duchowe wsparcie.
W dziesięcioletniej historii diecezji nie było jeszcze sytuacji, gdy po uroczystym obrzędzie rozesłania misyjnego świeccy wierni wyruszają do Afryki. Posłanie odbyło się w niedzielę misyjną 27 października. W tej chwili Lila i Leszek Sobótkowie z Kudowy-Zdroju są w drodze do Zambii. Przypominamy tamten niezwykły dla naszego Kościoła lokalnego dzień, żeby czytelnicy GN chcieli duchowo wesprzeć odważnych małżonków.
Uroczystość wręczenia krzyży misyjnych, odbyła się w katedrze, przewodniczył jej bp Adam Bałabuch. Natomiast Mszę św. w intencji misjonarzy odprawił ks. Romuald Brudnowski, proboszcz parafii, z której małżonkowie pochodzą i w której przygotowywali się oni do nowej drogi życia. Składając im życzenia, ks. Brudnowski powiedział:
Po wzruszającym momencie przyjęcia krzyży Lila Sobótka dziękowała szczególnie mocno wspólnocie Domowego Kościoła, ruch ten bowiem przez długie lata formował małżonków, co w końcu zaowocowało odważnym: Oto jestem! Poślij mnie!
W drogę do Afryki wyruszyli 7 grudnia. Czytelnicy GN znają niezwykłe małżeństwo, ponieważ pisaliśmy o nim ostatnio, a kilka miesięcy temu przedstawiliśmy na naszych łamach ich duchową wędrówkę, która zaprowadziła ich najpierw do Liberii, a potem do Zambii.
Tak opowiadali o pierwszym etapie swojej misyjnej służby:
– Nikt w nasz wyjazd na misje nie wierzył – opowiada Lila. – Część przyjaciół odwróciła się od nas, inni mówili, że jesteśmy niespełna rozumu, bo za starzy. Byli i tacy, którzy podejrzewali, że nasza decyzja ma drugie dno: intratny biznes w Afryce. Ale byli też inni – jak dwójka własnych, dorosłych dzieci. I jak rodzice Leszka. Mają po 85 lat życia za sobą, życia dobrego, to znaczy takiego, które zostało mocno wypróbowane, oczyszczone w ogniu cierpienia, bólu, strachu i umocnione wiernością sobie i Bogu. Pewnie dlatego ci właśnie umieli przeniknąć to, co pozorne, i dostrzec sedno sprawy. – Skoro oddaliśmy was już dawno temu Maryi, to dzisiaj nie możemy się nie zgodzić na to powołanie. Błogosławimy wam – oświadczyli. To nic, że tym samym zrezygnowali ze swojego bezpieczeństwa i opieki, na jakie mają prawo liczyć ze strony dzieci.
Liberia. Zacofany, zniszczony i biedny kraj na zachodnim brzegu Afryki, właściwie w stanie wojny domowej. Każdy budynek w stolicy ogrodzony dwumetrowym murem zwieńczonym drutem kolczastym podłączonym do prądu, mnóstwo szczurów, które całymi nocami gryzą się i przeraźliwie piszczą, woda zdatna do picia wyłącznie po filtrowaniu i gotowaniu, brud i śmieci, w których lęgną się pająki, muchy i inne robactwo, no i komary wściekle atakujące i roznoszące choroby. To nie koniec: temperatura 36 stopni Celsjusza, wilgotność 90 procent, w nocy smród spalin, bo wszędzie pracują agregaty prądotwórcze. Ludzie szokująco biedni, kraj w totalnej zapaści ekonomicznej – i do tego cała gama sekt i Kościołów, a wszystkie na swych sztandarach mają wypisane imię Jezus.
Zambia. – Pojechaliśmy tam po czterech miesiącach pobytu w Liberii – wspominają Sobótkowie, którzy w Polsce są od kilkunastu tygodni na misyjnym urlopie. – Podobieństwo do Liberii spore, ale są oznaki rozwoju cywilizacyjnego. Panuje jednak głód, więc zjadane jest wszystko, co się rusza. Nie ma więc szczurów, kotów czy psów. Nawet w buszu. Tam zostały już tylko mrówki – relacjonują.