Przyszły tysiące - dzięki jednej rodzinie. Bogu niech będą dzięki za to, że tacy jeszcze żyją... choć nie ma co ukrywać, że są na wymarciu.
Każdy, kto stanął ponad tłumem zebranym na placu Jana Pawła II, każdy, kto mógł patrzeć na trzy królewskie świty z wysokości swego balkonu albo kosza wysięgnika, wreszcie każdy, kto wspiął się na scenę-szopkę ustawioną na świdnickim Rynku, mógł się przekonać, jaka jest siła tradycji i jak bardzo ważne jest także dla współczesnych, by świętować w gronie większym niż to zasiadające przed telewizorem, czy monitorem komputera.
Ludzie wyszli na ulice, żeby cieszyć się Bożym Narodzeniem, nawet jeśli bardziej atrakcyjne były dla nich tarcze, miecze i zbroje; fajerwerki, huki i przebierańcy; albo papierowe korony, śpiewnik i szczodrak – to gdyby nie Pierwsza Przyczyna, nic by z tego nie było.
Co mnie osobiście najbardziej zadziwia, to fakt, że w Świdnicy ponad trzy tysiące ludzi wyprowadziła na ulice jedna rodzina: Kapturowie. Oni i ich przyjaciele stoją za organizacją tego wydarzenia. Sekundują im instytucje bardziej albo mniej "przymuszone" do współpracy, ale gdyby nie determinacja Joanny i Sławomira – nic by z tego nie było... bo instytucje to mają do siebie, że zawsze bardzo łatwo ogłaszają: nie udało nam się... a wtedy oni, organizatorzy, zostają na lodzie. Czy oni mogą ogłosić: odwołujemy? Odwołujemy! – bo ci zawiedli; Odwołujemy! – bo tamci się nie dogadali; Odwołujemy! – bo jeszcze inni przedkładają święty spokój nad święty raban. Mogli – tyko teoretycznie. Nie zrobili tego i dzisiaj, stając na jednej czy drugiej scenie ponad tłumem szczęśliwych Królewskich dzieci, nie mają wątpliwości, że było warto nie poddać się pokusie dezercji.