Wielki Czwartek zrozumiały i przeżyty, Wielki Piątek - tym bardziej. Z Wielką Sobotą zawsze jest kłopot.
"Cisza oczekiwania", "Głęboka cisza", "Czuwanie przy grobie", "Cicha nadzieja" – wciąż bardzo mnie zaskakują te nagłówki. Teologia Wielkiej Soboty jest oczywiście w tym duchu, ale praktyka całkowicie inna.
W przeciętnym domu: przedświąteczne zamieszanie, przygotowania, krzątanina, dopinanie wszystkiego - wcześniej się nie dało, bo codzienność zagoniona jak zawsze.
W pobożnej rodzinie: wszystko, co powyżej, ale dodatkowo: synowie zestresowani, bo próba asysty ministranckiej przed Wigilią Paschalną, córki zestresowane, bo próba scholi z tego samego powodu, mąż i ojciec zestresowany, bo trzeba przygotować procesję rezurekcyjną, żona i matka - jeśli nawet nie śpiewa w chórze, to i tak wszystkie sprawy dzieci i męża przeżywa, jakby sama musiała się tym zająć.
Na plebanii: najpierw dopołudniowy maraton błogosławienia pokarmów, czasami dyżur w konfesjonale, próby, z kim się da, ćwiczenie Exultetu, szykowanie w zakrystii i oczywiście doglądanie wszystkiego na wszelki wypadek.
I gdzie ta cisza? To cierpliwe oczekiwanie? - nie ma. Za rok nic się nie zmieni... może dopiero łoże własnej śmierci stanie się wielkosobotnim oczekiwaniem, nabrzmiałym spełnieniem obietnicy Żyjącego.