Jacek Jarosz - młody medyk o wrażliwym sercu - postanowił pół roku życia spędzić na Czerwonej Wyspie.
Ks. Roman Tomaszczuk: Kiedy po raz pierwszy usłyszałeś o Madagaskarze? Z czym Ci się kojarzył?
Jacek Jarosz: – Wszystko zaczęło się kilka lat temu, kiedy pierwszy raz natknąłem się na opisy Afryki u Ryszarda Kapuścińskiego i Arkadego Fiedlera. Oczywiście, za sprawą drugiego z wymienionych bliższe stały mi się losy Malgaszów. Opisywał życie mieszkańców Ambinanitelu, wioski położonej w zupełnie innej części kraju niż Mandabe, do którego jadę. W jego plastycznych opowieściach zaskoczyła mnie przede wszystkim niesamowita odmienność lokalnych społeczności od nas, Europejczyków. Fiedler opisywał realia sprzed ponad pół wieku, warto pamiętać, że ich część pozostaje niezmienna do dziś. W perspektywie misji Czerwona Wyspa była dla mnie jednak zaskoczeniem. Polski ksiądz działający w tamtejszej placówce wyraził zapotrzebowanie na pomoc wolontariusza dość niespodziewanie – długo nie myśląc, zgodziłem się i, nie wiedząc, co mnie czeka, postanowiłem wyjechać. Z czym mi się kojarzył Madagaskar? W pierwszym momencie wróciłem do moich wyobrażeń budowanych na podstawie wspomnianych już lektur, a to bardzo interesująca wizja. Wiem przy tym, że mogę wiele planować, na wiele się przygotowywać i wiele sobie wyobrażać, a i tak na miejscu będę musiał skonfrontować to wszystko z rzeczywistością i na pewno nieraz mnie to mocno zaskoczy.
Wyprawa na wyspę trędowatych… Nie boisz się?
– Trąd na Madagaskarze nie jest już tak olbrzymim problemem, jak w czasach sławnego polskiego misjonarza o. Jana Beyzyma. Dziś znamy leki na tę chorobę, wiemy, jak unikać jej rozprzestrzeniania i – co najważniejsze – odnotowujemy mniej zachorowań niż w przeszłości. W związku z tym nie czuję obawy. Dodatkowo (jeśli nie przede wszystkim) miałem niebywałą przyjemność poznać dr Wandę Błeńską, która spędziła wśród trędowatych 40 lat w czasach, gdy medycyna była o wiele mniej rozwinięta. Jej świadectwo z posługi misyjnej w Ugandzie znacznie mnie uspokaja i dodaje zapału do działania. Nie znaczy to jednak, że zupełnie pozbawiony jestem obaw. Jako młody medyk nie mam dużego doświadczenia w obcowaniu z chorobami tropikalnymi. Tym bardziej, że poza wspomnianym już trądem, miejscowa ludność boryka się z wieloma innymi problemami zdrowotnymi. Wystarczy wspomnieć o częstych zakażeniach bakteryjnych układu pokarmowego i oddechowego, które w połączeniu z fatalnym stanem odżywienia mogą zagrażać życiu, czy o tropikalnych chorobach pasożytniczych, które w Europie są zdecydowanie rzadsze, a na pewno szybciej i skuteczniej rozpoznawane i leczone.
Czym zajmuje się fundacja, którą reprezentujesz?
– Fundacja Pomocy Humanitarnej "Redemptoris Missio" jest niewielką organizacją założoną w 1992 roku w Poznaniu. Naszym głównym zadaniem jest wspieranie polskich misjonarzy na wszystkich kontynentach świata. W związku z tym gromadzimy lekarstwa, środki opatrunkowe, sprzęt medyczny, które wysyłamy tam, gdzie pojawia się zapotrzebowanie. Stale prowadzimy kilka akcji, z których na szczególną uwagę zasługują "Puszka dla Maluszka", "Opatrunek na Ratunek" czy wyjątkowo kreatywna inicjatywa "Włóczkersi".
Brzmi intrygująco, ale co się pod tym kryje?
– Pierwsza z wymienionych akcji z założenia polega na dostarczaniu do siedziby fundacji pustych puszek aluminiowych, które później sprzedawane są w skupie. Nie byłoby w tym nic rewelacyjnego, gdyby nie zaangażowanie ludzi dobrej woli, z jakim się spotykamy. Dzięki "Puszcze dla Maluszka" udało się bowiem uzbierać już ponad 100 tys. zł, za co kupiono m.in. inkubatory oraz aparaty EKG do Kamerunu. Wspomniałem wcześniej o "Włóczkersach". To kolejny społeczny fenomen, z którego płyną namacalne korzyści. Wolontariusze, głównie panie, które dysponują dużą ilością wolnego czasu, mogą uzyskać w siedzibie fundacji włóczkę oraz niezbędne do jej wykorzystania przybory. Tak zaopatrzone dziergają m.in. swetry, rękawice, szaliki, które trafiają następnie do potrzebujących. Dla chętnych, którzy nie potrafią zamieniać włóczki w komplet ciepłych ubrań, prowadzone są odpowiednie warsztaty. Natomiast "Opatrunek na Ratunek" to zbiórka w aptekach bandaży i innych środków opatrunkowych.
A jeżeli wydarzy się coś nieoczekiwanego, potraficie reagować na tragedie?
– Jasne, m.in. zorganizowaliśmy rekordowo dużą zbiórkę środków higienicznych, żywności itp. dla nawiedzonych w tym roku powodzią Bałkanów. Zadbaliśmy także o transport i rozdysponowanie darów na miejscu. Na tym polu często współpracujemy z innymi instytucjami i osobami prywatnymi niosącymi pomoc, np. wspieraliśmy zbiórkę i wysyłkę darów dla uchodźców syryjskich przebywających w obozach w Bułgarii. Co jednak najbardziej niesamowite, fundacja organizuje lub wspomaga organizację wyjazdów misyjnych dla swoich wolontariuszy. Często wyjeżdżają studenci kierunków medycznych, nierzadko młode położne, pielęgniarki, lekarze czy ratownicy medyczni. Jak dotychczas, udało się nam wysłać naszych medyków m.in. do Etiopii, RPA, Indii, Zambii, Ugandy, Tanzanii, Kenii czy na Papuę-Nową Gwineę.