To prawda, czasami chciałoby się wyć z bezsilności i zdumienia ciasnotą horyzontów i stopniem uległości wobec manipulacji, niemniej warto podtrzymywać tę znajomość, mimo wszystko.
Lubię swój profil na Facebooku, głównie dlatego, że spotykam tam ludzi, którzy nie krępują się mówić o swoich poglądach. Nie jest ich wśród dwóch tysięcy znajomych za wielu, ale jednak są.
Oczywiście, doceniam zarówno tych, z którymi poklepujemy się po ramieniu i umacniamy w szerzeniu tych samych idei, postaw i pomysłów, ale także tych, których opinie, oceny czy zdania są bardzo odległe od moich własnych.
Z tymi pierwszymi czuję szczególną więź emocjonalną, wspólnotę myśli i pragnień - kościelnych, patriotycznych czy społecznych.
Z tymi drugimi mam problem. Zmuszają mnie do zdumiewania się ich tokiem rozumowania, antyklerykalizmem czy stereotypami. To czasami boli. Wielu z nich nie znałem od tej strony. Nie podejrzewałem o takie poglądy, czasami zaskakują mnie ciasnotą czy uporem obstawania przy swoim, innym razem zmuszają do weryfikowania moich własnych opinii i spostrzeżeń albo szukania dowodów na tezy, które wydawały mi się oczywiste. Podczas kampanii przed wyborami prezydenckimi nasze starcie osiągnęło szczyt intensywności. Podobnie, jak wtedy, gdy idzie o tematy pro life.
Słowem - rozwijam się, choć cena irytacji czasami wydaje się za wysoka, to jednak płacę ją, bo bliżej mi w ten sposób do prawdy o tych, których wprawdzie znam w realu, z którymi się widuję, których spotykam - a jednak o których nie udało mi się dowiedzieć tak wiele, jak z wirtualnego świata.
No, proszę... Kto by się spodziewał? Wielu uważa, że wirtualny świat oddala od realnego, w tym przypadku jest odwrotnie.