Wszyscy koło nich skaczą, matkują, chronią i... psują.
Młodzi w Wambierzycach, choć było ich o cały tysiąc mniej niż w roku ubiegłym, pokazali się z nowej strony. Do tej pory wydawało się, że otoczeni kordonem nadopiekuńczoności ze strony rodziców i wychowawców, rosną na rozpieszczone książątka, które łaskawie zgadzają się wyjechać to tu to tam, skorzystać z tego czy tamtego albo przyjąć to czy tamto. I to przy ogólnym aplauzie dorosłych zapatrzonych w nich jak w bóstwa. Zepsuci.
Tym razem okazało się, że plac koronacyjny wambierzyckiej bazyliki wypełnili nie tylko ci, którzy wspaniałomyślnie coś biorą (program przygotowany przez diecezję czy franciszkanów) ale także potrafią coś temu spotkaniu dać.
Wolontariusze ŚDM – o nich myślę, to grupa kilkudziesięciu młodych, którzy zatroszczyli się o różne sprawy związane z organizacją i przebiegiem spotkania. Wolontariuszy było widać, bo dali się zauważyć – nie tylko z powodu „firmowych” koszulek. Było ich widać, ponieważ byli aktywni, uśmiechnięci i kontaktowi. Tyle wystarczy, żeby stworzyć szczególny klimat: współodpowiedzialności. Ten z kolei udzielił się pozostałym, którzy „przyjechali na gotowe”. Nie wiem czy jest to do powtórzenia w przyszłym roku, wiem jednak, że na pewno warto spróbować. Czemu?
Bo okazuje się, że pod "pierwszym wrażeniem" maminsynków kryje się prawdziwa natura młodego człowieka: pasja, siła, żywotność i entuzjazm.