Język ulicy, marketu i kolorowych pisemek - trzeba się go nauczyć, żeby mówić o miłości.
Sporo wysiłku redakcyjnego włożyliśmy w to, żeby przekonać naszych internetowych Czytelników, że warto okazywać sobie czułość. Zaproponowaliśmy konkretny sposób wyrażenia tego, co przecież jest motorem naszego życia. Skorzystaliśmy z oczywistej i narzucającej się okazji - wspomnienia św. Walentego, patrona zakochanych.
Walentynkowa zabawa (konkurs na "walentynkę") miała być pretekstem do przełamania powściągliwości w okazywaniu uczuć. Naszą intencją było sprowokowanie do publicznej deklaracji tego, co się przeżywa na co dzień, czemu oddaje się wszystko, a co tak trudno nam pielęgnować. Słowem zachęcaliśmy do ekspresji - efekty? Takie sobie. Czemu?
Najpierw zrzucę to na karb wielkopostnego klimatu lamentów nad cierpiącym Panem, umęczenia pod ciężarem krzyża i wspinania się na szczyt Golgoty. Skrócenia perspektywy do makabrycznej męki i okrutnej śmierci. Chwilowej amnezji - po co to wszystko, czemu do tego wracamy i co jest potem. Więc już usprawiedliwiłem, a jednak spokoju w sercu nie mam. Nie przekonuje mnie ten argument.
Czy rzeczywiście katolickie rozumienie miłości wiąże się wyłącznie ze śmiertelnie poważnym traktowaniem tego tematu? Czy potrafimy myśleć o miłości kobiety i mężczyzny w kategoriach spontanicznej radości, luzu i emocjonalnego szaleństwa? Czy miłość musi zawsze być obwarowana cytatami z KKK, encyklik i katechez?
Jeżeli tak - to szkoda, bo potrzebujemy dzisiaj, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, świadków ewangelicznej miłości kobiety i mężczyzny. Świadków, którzy przemawiają językiem ulicy, domów handlowych, prywatek i "kolorowych pism" - bo ten język jest językiem nie tylko ochrzczonych niepraktykujących, ale też w ogromnej mierze niedzielnych katolików - tych, których przecież chcemy obudzić, odnaleźć, przyprowadzić z powrotem.
Tak, nowa ewangelizacja - walentynki też się jej domagają.