Szesnaście lat życia i pracy w Świdnicy podsumowuje ks. Roman Tomaszczuk. Z "GN" odchodzi do benedyktynów.
Mirosław Jarosz: Jesteś szczęśliwy?
Ks. Roman Tomaszczuk: Filozoficznie zaczynasz, ale może faktycznie tak trzeba, skoro to jest rozmowa na sam koniec moich dwunastu lat pracy w "Gościu". Otóż owszem, jestem szczęśliwy, tzn. mam wewnętrzne przekonanie, że idę drogą, na której najbliżej mi do Boga. To daje pokój, mimo że co jakiś czas łapię się na tym, że chciałbym oprzeć się na czymś bardziej namacalnym, czymś z tego świata… a tu nic z tego. Wprost przeciwnie, właśnie zrezygnowałem z tych podpórek: zrezygnowałem z dobrze płatnej pracy; odchodzę ze środowiska, które mnie szanuje, nierzadko ceni; wyrzekam się niezależności, a nawet swobody poruszania się.
Boli?
Nie mam problemu z rozdaniem tego, co nagromadziłem przez lata. Nawiasem mówiąc, pilnowałem się, żeby nie gromadzić niepotrzebnych rzeczy, a jednak przy wyprowadzce okazało się, że o niektórych swoich "dobrach" zdążyłem nawet zapomnieć, że są w moim poosiadaniu - mimo że poprzednia przeprowadzka była zaledwie trzy lata temu. Przykre, że dałem sobie wmówić, że trzeba mieć aż tyle i akurat to, żeby żyć. Iluzja. Do Lubinia zabieram ze sobą trochę ubrań, notatnik i Pismo Święte. Tyle. Ale wracając do rozdawania: sprawia mi to radość, gdy widzę, że moje książki, meble, ubrania, płyty czy inne sprzęty dostają drugie życie, bo ktoś inny będzie z nich teraz korzystał. Trudne są emocje związane z zamknięciem pewnego rozdziału moich znajomości: tych prywatnych, zawodowych i duszpasterskich.
No właśnie, wiesz, że wielu ma ci za złe, że ich zostawiasz?
Wiem. Mówią mi o tym wprost. Mają żal, pretensje i łzy w oczach. Jest im trudno, mnie też, co więcej przy tych rozstaniach zauważyłem, że często nie dałem im tyle serca, uwagi i czasu, ile potrzebowali, na ile zasługiwali, ile trzeba było. Przykro mi, bo to moja porażka. Wiecznie pędziłem, goniłem, żyłem „załatwianiem”, „odhaczaniem”, „zaliczaniem”. Żałuję. Przepraszam.
Po co jest rodzina, po co dzieci i czy ich liczba ma znaczenie?
Pyta mnie, księdza, mąż Magdaleny i ojciec pięciorga wspaniałych dzieci… Ty powinieneś mi to powiedzieć. To sens Twojego życia i najkrótsza dla Ciebie droga do nieba.
Jest jednak coś bolesnego w Twoim pytaniu. Otóż w poniedziałek, o 7.30 w Krzyżu, czyli w kościele pw. Świętego Krzyża na ul. Westerplatte, w którym modlę się od trzech lat, odprawię ostatnią na tym etapie mojego życia Mszę św. w Świdnicy. Będzie na niej nasz ksiądz biskup Ignacy - skorzystam z okazji i osobiście wyrażę mu swoje ubolewanie, że po kilku tygodniach proszenia, rozmów, zabiegów wciąż nie ma nowego diecezjalnego duszpasterza rodzin. Księża, z którymi były prowadzone rozmowy, najczęściej prosili o czas do namysłu, a po jego upływie odmawiali przyjęcia odpowiedzialności za to duszpasterstwo. Oczywiście, mieli swoje racje, szanuję to - jednak koniec końców nie mam komu przekazać spraw tego duszpasterstwa..., a niektóre są naprawdę pilne.
Z kim były prowadzone rozmowy?
Nie przytoczę nazwisk, ale byli to księża aktywni, sprawdzeni w innych działaniach, dojrzali - dlatego rokujący, że duszpasterstwo rodzin będą traktowali poważnie, a nie tylko formalnie. Co teraz? Moim zdaniem, powinno się teraz sięgnąć po tych, którzy może nie są tak sprawdzeni w boju, bo są młodzi, ale którzy nie przestraszą się wyzwania, mają zdrowie, nie kalkulują, tylko ryzykują. Dwa nazwiska już mam, nie zdradzę ich - ciekaw jednak jestem, czy któryś z nich przejmie pałeczkę w tej sztafecie. Oby.
Nie ma następcy w duszpasterstwie rodzin, a do poprawczaka się znalazł?
Tu nie było problemu, bo proboszcz katedry wyznaczył wikarego i załatwione. Szkoda, że ten ksiądz ledwie wejdzie w dobry i twórczy kontakt z wychowankami, będzie musiał ich zostawić. Jest wikarym w katedrze od trzech lat, zostały mu więc jedynie dwa.
Ze mną było inaczej. Czternaście lat byłem kapelanem poprawczaka w Świdnicy. Czytelnicy "Gościa" mogli się domyślić, bo nierzadko opisywałem, co się tam dzieje. Spotkałem tam młodych, którzy przyjmowali mnie z ogromnym szacunkiem i wdzięcznością. Kiedy odchodziłem do pracy w "Gościu", katechizowałem w najlepszym liceum, w gimnazjum oraz w poprawczaku. Nawet przez chwilę nie wahałem się, gdzie chcę zostać. Czemu tam? Bo w liceum, choć młodzież była kulturalna, to jednak większość dawała mi do zrozumienia, że to co dla mnie najcenniejsze: wiara, Ewangelia, Kościół – u nich przegrywa z geografią, polskim czy fizyką. W gimnazjum musiałem robić z siebie pajaca, żeby przekonać uczniów do siebie, a przez to do treści katechezy… udawało się, ale pochłaniało to mnóstwo energii. W poprawczaku: czekali na mnie, cieszyli się mną, cenili sobie mnie - nie Romka Tomaszczuka, ale księdza. To mnie bardzo budowało.
Dlaczego wszystko, czym się otaczasz, musi być najlepsze?
Masz na myśli sprzęty, wystrój mieszkania, ciuchy, samochód? To złożona sprawa, ale w skrócie: to efekt historii życia, bo kiedyś moja rodzina, więc także ja, żyła bardzo skromnie; to konsekwencja moich zranień i kompleksów, próbuję w ten sposób je zamaskować albo dodać sobie odwagi czy wartości; to także wynik wrażliwości estetycznej i perfekcjonizmu umocowanych w ignacjańskim: „magis”, czyli „więcej”! Niektóre przyczyny ustają, inne sublimuję, jeszcze inne podporządkowuję duchowym priorytetom - słowem wyrastam, dojrzewam, nabieram dystansu - pewnie dlatego kilka lat temu nie potrafiłem z tego zrezygnować, a dzisiaj zostawiam wszystkie te protezy i ogołocony idę do klasztoru.
Co pozostawiasz po sobie w Świdnicy?
Zastanawiałem się nad tym, bo przecież mieszkałem tu 16 lat. Całe moje kapłańskie życie. Cieszy mnie to, że kilka inicjatyw będzie kontynuowanych, mimo że się wyprowadzam, zresztą niektóre już od jakiegoś czasu funkcjonują bez mojego udziału: homilie w dzień powszedni w dzisiejszej katedrze, gdzie kiedyś byłem wikarym, i Droga Krzyżowa ulicami miasta. Inne właśnie od siebie uwolniłem: pielgrzymka do Sulistrowiczek, 1 maja; niedzielna „dwudziestka” w kościele na wałbrzyskiej i najmłodsze moje duszpasterskie dziecko: Msza św. o 7.30 w kościele pw. Świętego Krzyża. Jest też sprawa, która nie będzie miała swojej kontynuacji, a która przez osiem lat budziła wiele emocji: moje aktorskie popisy na scenie Alchemii Teatralnej pod kierunkiem Julka Chrząstowskiego w gronie wspaniałych „alchemików”. W te buciki, żeby nie powiedzieć, „szpilki”, nie ma komu wejść.
Szpilki?
Owszem, w ostatniej sztuce wcieliłem się w rolę Grzegotki, któremu hrabia Fredro i Julek kazali chodzić w spódnicy i szpilkach.