Minął już ponad miesiąc od zmiany kierownika Gościa Świdnickiego. Czas na pierwsze spostrzeżenia. I garść informacji o początkach benedyktyńskiej drogi mojego poprzednika.
Świat pędzi nieubłaganie. Chyba nigdy nie czułem tego bardziej niż teraz. Wydarzenie za wydarzeniem, artykuł za artykułem. Istna gonitwa z czasem. A wszystko po to, by jak najszybciej przekazać czytelnikowi informację, najlepiej okraszaną galerią zdjęć. I choć to czasem męczące, to jednocześnie przynosi niesamowitą satysfakcję.
Dreszczyk emocji zmusza do bycia czujnym, nie tylko na nowe wydarzenia, ale także na opinię odbiorców. Oni najlepiej pokazują co jest dla nich ważne, a na co nie warto nawet spoglądać. Dzięki temu już po miesiącu pracy uczę się inaczej patrzeć przez obiektyw aparatu. Zauważać po drugiej stronie nie tylko ogół wydarzenia, ale nade wszystko konkretnego człowieka, często wyrwanego z szarej rzeczywistości, by ucieszyć się wyjątkowością chwili.
Mam też świadomość, że przez kolejne tygodnie czy miesiące pracy przyjdzie mi jeszcze wiele się nauczyć. Jak każdy popełniam błędy, nie wszędzie mogę dotrzeć czy po prostu czasem nie potrafię czegoś właściwie opisać, nazwać. Wiem jednak, że zależy mi na tym, by jak mnie uczono, starać się być obiektywnym. Bo taki powinien być dziennikarz. Nie zważając na sympatie czy antypatie przekazywać prawdę. Najlepiej w oparciu o Dobrą Nowinę, bo w niej jest źródło właściwego spojrzenia na świat.
Obiecałem też we wprowadzeniu napisać coś o ks. Romanie Tomaszczuku i jego początkach u benedyktynów. Podobnie jak i ja, próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Mnóstwo czasu na modlitwę, jak zapewnia, jest balsamem dla jego duszy, choć codzienna praca często jest walką z samym sobą. Na pewno potrzebuje modlitwy wszystkich tych, którym leży na sercu jego dobro. Sam też ją obiecuje, zarówno w intencjach diecezji czy biskupa, jak również redakcji i czytelników Gościa Niedzielnego.