Radość Ewangelii (03.11.2017)

Łk 14,1-6: Gdy Jezus przyszedł do domu pewnego przywódcy faryzeuszów, aby w szabat spożyć posiłek, oni Go śledzili. A oto zjawił się przed Nim pewien człowiek chory na wodną puchlinę. Wtedy Jezus zapytał uczonych w Prawie i faryzeuszów: Czy wolno w szabat uzdrawiać, czy też nie? Lecz oni milczeli. On zaś dotknął go, uzdrowił i odprawił. A do nich rzekł: Któż z was, jeśli jego syn albo wół wpadnie do studni, nie wyciągnie go zaraz, nawet w dzień szabatu? I nie mogli mu na to odpowiedzieć.

Czym jest wodna puchlina? To dość przykra choroba, wynikająca z pewnej wady organizmu, czyniącą go niezdolnym do przyswajania wody. Wtedy człowiek cierpi pragnienie, choć pije i pije… Pije, napełnia się wodą, odkłada się ona w organizmie gdzie tylko się da, aż staje się napuchnięty z powodu tejże wody - a dalej cierpi pragnienie, bo organizm nie korzysta z wody, którą pochłania. Wciąż brakuje mu wody, choć praktycznie w tej wodzie tonie. Z puntu widzenia duchowego choroba ta jest obrazem człowieka ślepego na to, co posiada i czym dysponuje, w związku z tym niekorzystającego z tego, co ma i zamkniętego w niewoli ciągłego zdobywania, gromadzenia, w ciągłym nienasyceniu.

Właśnie to jest bardzo niebezpieczna choroba, śmiertelna wręcz: nienasycenie. Nienasycenie niekoniecznie fizyczne - a właściwie fizyczne nienasycenie zazwyczaj (choć nie zawsze) jest odbiciem nienasycenia duchowego. Zaczyna się to od grzechu pierworodnego: Ewa nienasycona staje się podatna na pokusę nasycenia się na własną rękę, na pokusę sycenia się tym, co stworzone. Dlaczego? Bo zaprzestała sycić się Bogiem i drugim człowiekiem - ale drugim człowiekiem w znaczeniu tego, co człowieka czyni człowiekiem. Kiedy Bóg wszystko stworzył i przyprowadził do Adama zastępy stworzeń - Adam wśród nich nie znalazł żadnego, które by go nasyciło, które byłoby „partnerem” dla niego. Dlaczego? Bo tylko Adam nosi w sobie Tchnienie, Ducha Bożego. I potrzebuje do nasycenia istoty zdolnej do dialogu w Duchu Boga. Istoty zdolnej przyjmować Ducha i przekazywać Ducha. Dlatego Bóg stwarza dla Adama Ewę. Człowiek pogrążony w dialogu z Bogiem, sycący się Bożym Duchem, Duchem Miłości, potrzebuje z kimś tego Ducha dzielić, dzielić się Miłością, wymieniać się Miłością. Syn sycący się Miłością Ojca otrzymuje od Ojca w darze nas, którym może przekazywać Miłość, przekazywać Ducha. To pragnienie Jezusa - pragnienie nie wchłaniania, ale dzielenia się, dawania Miłości, dawania Ducha - jest tak wielkie, że nawet Krzyż nie jest zdolny zgasić Płomienia, jaki goreje w Synu. Nawet - a zwłaszcza z Krzyża Syn jest taki jak Ojciec: oddaje Ducha.

Właśnie tak to działa od początku: Adam od początku zostaje uczyniony przez Boga uczestnikiem Dialogu Miłości, który w Bogu się toczy odwiecznie - dialogu Ojca i Syna w Duchu Świętym. Dialogu w którym każdy od każdego syci się Miłością i każdy każdego karmi Miłością. Dialogu, w którym nieprzerwanie przekazywana jest Miłość. A Miłość ma właśnie taką naturę: że gdy jest dawana, przekazywana i przyjmowana, rośnie. Dlatego im bardziej Jezus oddaje Ducha - tym bardziej jest jak Ojciec, tym większa Miłość. Aż do końca - a kres Jezusa, oddanie Ducha, jest Jego Pełnią, Szczytem. Dlatego po śmierci z boku Jezusa tryskają strumienie Krwi i Wody. Dlatego śmierć nie ma władzy nad Jezusem. Śmierć ma władzę nad wszystkim - prócz Miłości. Wszystko oddawane, dzielone rzeczywiście się kończy - prócz Miłości. Tylko Miłość dawana i dzielona wzrasta, aż do kresu, aż do spełnienia w Bogu. Do tego zostaliśmy zaproszeni przez Dar Ducha, do tego zostaliśmy włączeni na nowo przez Syna - przez Dar Syna, który oddaje Ducha. Który przyłącza do siebie i czyni nas uczestnikami Jego dialogu Miłości z Ojcem i w Ojcu z całym stworzeniem.

I tu jest błąd Ewy, który skutkuje wejściem na drogę śmierci: Ewa wyszła z tego dialogu. Wyszła z dialogu Miłości z Bogiem - w konsekwencji wyszła z dialogu Miłości z Adamem - i w ten sposób stała się otwarta na dialog antymiłości, na dialog z wężem. Człowiek niedialogujący z Bogiem i drugim człowiekiem - niedialogujący w Miłości - staje się od razu prochem. Człowiek niesycący się Duchem Boga, Miłością Boga, niewymieniający się tym Duchem z innymi ludźmi od razu staje się tylko prochem. Od razu staje się nienasycony. Od razu zaczyna szukać czegoś, co nasyci. Wodna puchlina. Mój organizm nie dostrzega wody, którą otrzymuje. Odkłada ją nieustannie na bok, nie używa i wciąż i wciąż chce więcej. To jest pułapka nieużywania. Pułapka nieużywania Ducha, którym Syn w Jedności z Ojcem nieustannie nas napełnia, nieustannie nam Go daje. Inaczej sam by zaczął cierpieć na nienasycenie.

Właśnie to jest pułapka, w którą wpadli faryzeusze śledzący Jezusa. Dosłownie tekst mówi o tym, że Go uważnie obserwowali, w taki sposób by nie przeoczyć niczego. Pili, czerpali z Jezusa ile się tylko da. Powinni być nasyceni - nawet uczniowie Jezusa tak pilnie Go nie śledzili, nie obserwowali i nie słuchali. Problemem jest cel. Problemem jest wewnętrzne nastawienie: obserwujemy nie po to, by się nasycić, zrozumieć, naśladować. Człowiek chory na wodną puchlinę jest obrazem właśnie takiego nastawienia: tak naprawdę nie przyjmowali tego, co Jezus przyniósł - oni obserwowali bacznie, śledzili, słuchali po to, by potwierdzać swoje przekonanie o odrzuceniu takiego Jezusa, takiego Boga. Takiego Boga, takiego Zbawiciela nie chcemy - bo nie jest taki, jakiego sobie wymyśliliśmy. A wymyśliliśmy Zbawiciela, który przyjdzie nas podziwiać i nagrodzić za naszą doskonałość, zbudowaną po swojemu. To jest sedno ich pułapki: ja się wydoskonalę, ja zasłużę, ja połatam w sobie wszystkie dziury aż będę taki doskonały, jak sobie to wyobraziłem. Nie interesuje mnie doskonałość Jezusa, która jest doskonałością w kochaniu, w Miłości. Interesuje mnie doskonałość wedle moich wyobrażeń, która polega na byciu bez zarzutu pod względem formalnym. Interesuje mnie doskonałość formalna, bezbłędność w spełnianiu wszystkiego, co sobie narzuciłem. To prowadzi ostatecznie do wiecznej nieakceptacji siebie - a w konsekwencji do wiecznej nieakceptacji wszystkich i wszystkiego. Zawsze wszystko się zaczyna od siebie - od swoich pomysłów na siebie, na to jaki powinienem być, co powinienem robić, co powinienem mieć. Zawsze zaczyna się od wyjścia z dialogu z Bogiem, który rozpoczyna się od słuchania - słuchania w taki sposób, żeby przyjmować. Żeby dawać się przekonać. Wszystko zaczyna się od przyjmowania.

Ta pułapka faryzeuszów i uczonych w Prawie jest szczególnie niebezpieczna na płaszczyźnie duchowej - gdy człowiek wyobrazi sobie, wymyśli sam jaki powinienem być, jak powinienem się modlić, jak powinienem przeżywać modlitwę, jakie powinienem mieć doświadczenia itd. To bardzo jest niebezpieczne, bo zakrawa na wielką pobożność: wyduszanie na sobie tego, co jak sądzę powinienem. Tymczasem św. Teresa z Avila mówi, że w modlitwie liczy się jedno: Miłość. O tym właśnie ona mówiła: o dialogu Miłości do którego jesteśmy zaproszeni. A - jak mówi Teresa - w Miłości ćwiczymy się w relacjach z innymi ludźmi. To się wzajemnie napędza: dialog Miłości z Bogiem i dialog Miłości z ludźmi. Wzajemnie się warunkuje. Gdy jeden pęka - zaraz będzie pękał drugi. Dlatego Ewa jest sama z wężem - wyszła z tych dialogów. I to jest znak, że coś jest nie tak: brak dialogu Miłości na jakiejś płaszczyźnie: z Bogiem albo z ludźmi. Jeśli któryś z tych dialogów szwankuje, zaraz będzie kiepsko z drugim. Samo Pismo Święte tak to ustanawia: nie można mówić o tym, że kocham Boga, jeśli nie kocham bliźniego. Miłość bliźniego jest zawsze sprawdzianem mojej relacji z Bogiem - poprawności mojej relacji z Bogiem. Zawsze. Jeśli zaczyna coś szwankować z moimi relacjami z ludźmi, to znaczy, że kiepsko jest w mojej relacji z Bogiem. Mogę, owszem, modlić się godzinami - ale jeśli brak jest dialogu Miłości z bliźnimi, to znaczy, że ta modlitwa moja jest adorowaniem siebie a nie Boga. Jest zapadaniem się w egoizm, co zawsze skutkuje wpadaniem w otchłań nieakceptacji siebie, a w konsekwencji nieakceptacji nikogo i niczego.

Właśnie o tym mówi Jezus w dzisiejszej Ewangelii: kiedy mówi o synu i wole wpadającym do studni, to na określenie studni używa słowa, którego jednym ze znaczeń jest otchłań właśnie. Człowiek, który idzie w otchłań, ciągnie za sobą całe stworzenie. Dlatego potrzebuje Zbawiciela - Prawdziwego Zbawiciela, który naprawdę uleczy i uwolni, a nie Zbawiciela wedle naszych chorych wyobrażeń. Tekst grecki mówi dosłownie, że gdy Jezus przybył na posiłek szabatowy do przywódcy faryzeuszów, był przed Nim człowiek chory na wodną puchlinę. W tym domu. Przywódca faryzeuszów. Tekst używa tutaj takiego słówka greckiego, które kojarzy mi się z przejściem od Starego do Nowego Testamentu, jakie dokonuje się w pierwszym rozdziale Łukasza, gdy Łukasz opisuje Zachariasza a potem przekazuje orędzia Anioła na temat Jana Chrzciciela. Tam pojawia się gra słów - z których jedno użyte jest tutaj. Zachariasz był bez zarzutu wobec Boga - to samo słowo: przed. Zaś początek Nowego Testamentu jest w słowie, które pozornie wyraża to samo, ale tak naprawdę mówi o totalnie odwrotnym kierunku: ja nie stoję przed Bogiem, który jest obserwatorem moich wysiłków, który je bacznie obserwuje i ocenia pod kątem doskonałości i bezbłędności, by znaleźć mnie bez zarzutu. Jestem „przed” Bogiem w zupełnie odwrotnym kierunku: On nie jest obserwatorem zewnętrznym, ja jestem Jego Obliczem. On złożył się we mnie, ukrył się we mnie i dał mi władzę nad sobą. Ja mam władzę objawiać światu Boga - objawiać światu Miłość, która złożyła się we mnie przez swojego Ducha i zapragnęła mieć wobec świata moje oblicze. To jest Nowy Testament, to jest Eucharystia: Bóg, który za cenę przelanej Krwi składa się w człowieku, by w człowieku - właśnie takim, jaki przyszedł, bijącym się w piersi w poczuciu niedoskonałości i niegodności - iść do świata. Niepojęte orędzie Ewangelii: Bóg składa się w nas i nie brzydzi się tym wszystkim, czym my się brzydzimy sami w sobie i w naszych bliźnich… Nie brzydzi się moimi wadami i słabościami, nie brzydzi się moim wyglądem i moimi błędami. Uparcie się składa we mnie i czyni mnie uparcie wciąż na nowo zdolnym do dialogu Miłości. Jego nie interesuje moja doskonałość formalna - Jego interesuje moje doskonalenie się w dialogu Miłości. Do tego mnie uzdalnia i do tego mnie zaprasza. Zaprasza mnie do kontemplowania Jego Miłości, do sycenia się Jego Miłością i przekazywania Jego Miłości. I to jest moje podobieństwo do Niego, to jest moja doskonałość, to jest Jego obecność we mnie: Miłość i zdolność do dawania Miłości. Mogę gromadzić nie wiem co i nie wiem na jakiej płaszczyźnie - jeśli nie zabiorę się wreszcie za kochanie, to zagłodzę się na śmierć.

Właśnie po to przychodzi Jezus: by objawić Prawdę, która wyzwala. Błąd faryzeuszów: ciągłe budowanie doskonałości we własnym rozumieniu tego słowa, w nadziei na nagrodę. Szabat traktowali jak nagrodę: wreszcie można nic nie robić… Właśnie tak robienie czegoś staje się karą a nie nagrodą. Tymczasem jeśli dam się nawrócić Jezusowi, nawrócić na Miłość, odkryję, że możliwość robienia czegoś jest nagrodą. Możliwości przekazywania Miłości, czynienia Miłości jest nagrodą. Właśnie tego uczy Jezus w dzisiejszej Ewangelii: czym jest szabat? Wolno w szabat czynić coś, co opisuje greckie słowo terapeo, czy nie? Czym jest to greckie słowo? Opisuje czynność, która polega na dobrowolnej, miłosnej trosce o drugiego człowieka. Troszczę się o ciebie, służę ci z miłości do ciebie - i to jest moje szczęście, moja radość i moje spełnienie, mój odpoczynek. Odpoczynek Boga. Tak się wchodzi do Jego wiecznego odpoczynku: gdy wreszcie dam się nawrócić na myślenie Boga, myślenie Miłością. Nie mam wyłączać myślenia - mam dać sobie to myślenie nawrócić. Na myślenie Miłością, myślenie Duchem Świętym. Wtedy stanę się tym, kim mam być od samego początku: obrazem Boga niewidzialnego, widzialnym wyznaniem i obliczem niewidzialnej Miłości.

Jak Jezus mnie nawraca? Ano tak, że w szabat - Drugi Wielki Szabat Boga, w Wielką Sobotę - schodzi do studni, do otchłani, by tam odnaleźć mnie, chorego na wodną puchlinę, chorego z egoizmu i pychy, utopionego w swoim nienasyceniu, niedostrzegającego Tego którego mam, by tam uczynić wobec mnie właśnie w Szabat „terapię”, miłosną troskę mi okazać. By w ten sposób mnie wyleczyć i wyzwolić. Jezus człowieka nie odesłał - wyleczył i wyzwolił, w takiej właśnie kolejności, przez to, że okazał mu „terapię”. To greckie słowo jest czymś więcej niż leczeniem - dopiero skutkiem „terapii” Jezusa jest wyleczenie i wyzwolenie. Czyli coś więcej niż tylko uzdrowienie. Terapia jest okazaniem Miłości przez to, co potrafię dla ciebie uczynić. Jezus wyciąga rękę i tego człowieka epilambano - przygarnia tak konkretnie, w sposób przeznaczony tylko dla niego. Przygarnia przez to, że daje się temu człowiekowi, daje mu siebie, całą swoją Miłość w sposób wyjątkowy, indywidualny, przeznaczony tylko i wyłącznie dla tego konkretnego człowieka po imieniu. To jest właśnie coś, co czyni Bóg: daje mi siebie w sposób jedyny i wyjątkowy. Każdy z nas w Jezusie dostaje całego Boga, całą Jego Miłość - ale każdy z nas inaczej. To jest moja tożsamość i to jest Prawda o mnie: sposób, w jaki kocha mnie Bóg. To jest moje Prawdziwe Imię i w tym znajdę moje spełnienie: sposób, w jaki mnie konkretnie kocha Bóg, w jaki mi się daje, w jaki mnie przygarnia. I to jest sposób, w jaki ja mogę kochać bliźnich, w jaki ja mogę dawać im Boga. To jest właśnie Dialog Ducha, który dokonuje się w całym moim życiu.

A przeciwnicy Jezusa milczą. Nie są w stanie nic powiedzieć. Bo nie dali się wciągnąć w dialog Ducha, dialog Miłości. Milczą, są bezsilni, nie mają nic do dawania. Prócz siebie - a to jest tylko proch. Proch, który całą swoją grozę odsłoni na Golgocie, gdy ze wszystkich twarzy opadnie zasłona. Właśnie na Golgocie wobec Przebitego okazuje się kto jest kim. Kto stoi przy Matce, a kto naprzeciw. Tam się rozlegają wrzaski, które w istocie rzeczy są bezsilnością śmierci - a Moc Miłości wyraża się w ciszy. Ciszy dialogu Serc Syna i Matka - oraz umiłowanego ucznia, stojącego przy Matce…

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..