Radość Ewangelii (06.11.2017)

Łk 14,12-14: Jezus powiedział do przywódcy faryzeuszów, który Go zaprosił: Gdy wydajesz obiad albo wieczerzę, nie zapraszaj swoich przyjaciół ani braci, ani krewnych, ani zamożnych sąsiadów, aby cię i oni nawzajem nie zaprosili, i miałbyś odpłatę. Lecz kiedy urządzasz przyjęcie, zaproś ubogich, ułomnych, chromych i niewidomych. A będziesz szczęśliwy, ponieważ nie mają czym tobie się odwdzięczyć; odpłatę bowiem otrzymasz przy zmartwychwstaniu sprawiedliwych.

Bardzo ważny jest kontekst wcześniejszy dzisiejszej Ewangelii: pouczenie skierowane do zaproszonych, by nie wybierali sobie pierwszych miejsc, ale czekali spokojnie na miejsce przydzielone im przez Gospodarza uczty. Właśnie tak to wygląda, gdy próbujemy sami sobie nadać wartość: my nie jesteśmy twórcami ani siebie, ani swojej wartości. Naszym Twórcą jest Gospodarz, który zaprasza nas na Ucztę Miłości, która wiecznie toczy się w Trójcy. Nie wchodzimy na tę ucztę sami. Jesteśmy zaproszeni. Mało tego: nawet sami nie potrafimy skorzystać z tego zaproszenia - Syn potrzebuje po nas wyjść i na własnych rękach wynieść nas z otchłani i wnieść do Serca Boga, na Ucztę Miłości. Więc nie my wybieramy sobie miejsce - Gospodarz decyduje. I tu pojawia się cały wywód św. Pawła o Ciele Chrystusa i o nas jako członkach tego Ciała: każdy z nas ma swoje własne, niepowtarzalne miejsce w Ciele Chrystusa-Sługi. Jezus idzie przygotować nam miejsce - i przychodzi po nas by każdego z nas cierpliwie wprowadzać na swoje własne miejsce w Sercu Boga, w Miłości Boga. Każdy z nas ma swój własny sposób, w jaki Bóg go kocha - i swój własny sposób wyrażania Miłości Boga braciom i siostrom. A ta Miłość Boga do mnie i moja możliwość przekazywania tej Miłości nie wypływa z moich własnych zasług, ale z faktu, że ja, który nie-jestem, zostałem zaproszony aby być razem z Tym Który JEST i by razem z Nim wspókochać. Nie byłem - a z woli Jego Miłości nie dość, że jestem - to jeszcze jestem człowiekiem zdolnym do poznawania Miłości i do przekazywania Miłości. Dlaczego? Czym zasłużyłem? Nie było mnie przecież. Mógłbym być dalej ziarnem prochu nieświadomym swojego istnienia, kamieniem, drzewem, nie wiem czym... a z woli Jego niepojętej Miłości jestem tym, kim jestem i jaki jestem. Dysponuję Jego władzami, Jego umiejętnościami, Jego charyzmatami - bo On chce się objawiać światu we mnie i tak czynić mnie uczestnikiem Wiecznej Uczty Miłości... Za nic. Za to, że On mnie kocha. To nie ja nadaję sobie miejsce, nie ja nadaję sobie wartość i tożsamość - On to czyni. Wyznając mi Miłość. Sięga w otchłań, by mnie z otchłani grzechu i śmierci wydobyć i uczynić uczestnikiem Jego zamysłu Miłości... Za co? Za to, że stałem się grzesznikiem... Niepojęty plan Miłości Boga! Któż zdoła przeniknąć Jego zamysły, wyśledzić Jego drogi? Kto Mu doradza albo kto Go pierwszy obdarował żeby dostać odpłatę? Dlatego mogę tylko pozwolić, by On zdecydował w swojej Miłości!

I stąd rodzi się dzisiejsze pouczenie dla zapraszającego. Owszem, ono działa na płaszczyźnie dosłownej - jest wezwaniem do konkretnej miłości wobec tych, od których nie mam szans niczego się spodziewać w zamian. Ale jest w tym wszystkim coś głębszego... W człowieku rodzi się zawsze pytanie „dlaczego tak”? W człowieku rodzi się zawsze potrzeba zrozumienia. W końcu otrzymaliśmy rozum :-) A przecież nie jest łatwo wyrzec się jakiejkolwiek odpłaty. Łatwo jest zaprosić tych, od których mogę czegokolwiek się spodziewać - choćby satysfakcji, że się z nimi spotkałem. A co jeśli czynię miłość wobec kogoś, po kim nie będę miał nawet satysfakcji? Nie będę miał nawet takiej satysfakcji, że zrobiłem coś dobrego? Co w takich sytuacjach, w których nie widzę najmniejszego owocu moich czynów? Gdy zdaje się, że wszystko idzie na marne i że popełniam jedno wielkie głupstwo? Gdy cała ludzka logika wmawia mi, że to co robię jest bezsensowne, bezowocne, jest stratą czasu, nic nie daje i nawet nie jest dobre? Gdy pozostaje tylko niesmak? Wtedy jest prawdziwa Miłość. Tak kocha Bóg. On pierwszy w ten sposób mnie ukochał - On nie ma żadnej satysfakcji z tego, że mnie wydobył z nieistnienia, bo ja w odpowiedzi na to skorzystałem z mojego istnienia w taki sposób, że poszedłem w nieposłuszeństwo. A nawet gdy w Chrystusie przybył, by mnie z nieposłuszeństwa wydobyć - ja wlazłem z powrotem w błoto, z którego mnie wyciągnął. Co więc: On od początku wiedział, że tak będzie. Od początku zaprosił mnie do siebie, wziął w swoje ramiona, jako ubogiego, ułomnego, chromego i ślepego. Nie przygarnął mnie jako przyjaciela, jako brata, jako krewnego czy choćby bogatego sąsiada. Nie ma żadnej płaszczyzny, na której mógłbym z Nim choćby się porównywać. On przygarnął mnie jako pozbawionego wszystkiego, jako zniekształconego i poranionego, chromego niezdolnego stawiać prawidłowe kroki lub choćby w ogóle chodzić w świetle i na dodatek ślepego, niezdolnego widzieć Światło. Takiego mnie przygarnął i zaprosił - i to Jego przygarnięcie uczyniło mnie Jego przyjacielem, bratem, krewnym, sąsiadem zamieszkującym tę samą ziemię. Ciekawe są greckie słowa określające te kręgi ludzi. Przyjaciel to umiłowany. Brat to ktoś z tego samego łona. Krewny to współzrodzony, współpochodzący. Sąsiad to mieszkaniec tej samej ziemi. Właśnie Jego przygarnięcie mnie uczyniło mnie umiłowanym. Jezus przygarniając mnie, jednocząc się ze mną czyni mnie swoim bratem, wprowadza mnie w Łono Ojca, w którym On żyje jako Jednorodzony Bóg. Czyni mnie dzieckiem Ojca - przygarniając mnie. Karmiąc mnie swoim Ciałem i pojąc Krwią czyni mnie krewnym - w moich żyłach wręcz fizycznie płynie Jego Krew, po każdej Eucharystii. I w ten sposób czyni mnie mieszkańcem tej samej Ziemi, uczestnikiem Dziedzictwam, którym jest sam Bóg. Tak leczy mnie z mojego ubóstwa - czyni mnie bogatym Bogiem samym. Ubogi to po grecku pochylony - odtąd żyję już nie pochylony, upokorzony, ale z podniesionym czołem, bo On stał się moją godnością. Żyję wpatrzony nie w ziemią pod moim stopami, nie w proch ziemi - ale w Górę, w Niego. Dążę nie w ziemię, nie w proch - ale w Górę. Ułomny to pokaleczony, zniekształcony. Już nie jestem Jego karykaturą, zniekształconym przez grzech i pokaleczonym obrazem - On mi przywraca prawdziwy Obraz Ojca dając mi siebie. Już nie jestem chromy, niezdolny do chodzenia, niezdolny do kroczenia z Nim - On, Mistrz Miłości kroczy i kocha we mnie. Idzie drogą Miłości i prowadzi mnie ze sobą. Daje mi swojego Ducha - który otwiera mi oczy na Prawdę... To wszystko dokonuje się na Eucharystii, którą rozpoczynam od bicia się w piersi, od przyznania się do tego, że staję się wciąż na nowo ubogim, bo daję się pochylić, bo wpatruję się w proch tej ziemi i w ten sposób tracę Bogactwo, tracę Jego. Staję się pokaleczony i zniekształcony, staję się ułomny, tracę Obraz Boga. Staję się chromy, kuleję w Miłości... Staję się wreszcie ślepy, zapominam o Prawdzie... Do tego przyznaję się na każdej Eucharystii - że taki właśnie przychodzę. A On mnie przygarnia. Jednoczy się ze mną. Składa się we mnie. Właśnie w takim. I wie, że jeszcze tej samej nocy, tego samego dnia zaprę się Go - nie trzy razy, ale siedemdziesiąt razy po siedem... Wie. A jednak uparcie wciąż odnawia Dar, który jest On sam. Jaką ma satysfakcję? Ano taką, że kocha. I to jest właśnie sprawiedliwość: przyznanie się, że nie mam zasług, nie mam czym Go olśnić i zachwycić, że potrzebuję by to On zachwycił mnie i olśnił, oświecił na nowo blaskiem Jego Miłości i w ten sposób kolejny raz mnie wyleczył. To jest sprawiedliwość. Kiedyś to zobaczę: że w tym wszystkim jest On. Kiedyś zobaczę, że w każdym moim geście Miłości - nawet po ludzku najbardziej absurdalnym i bezowocnym - byłem razem z Nim!!! Kiedyś to zobaczę - i to będzie moja nagroda: że na własne oczy zobaczę to, co teraz mówi mi wiara: jestem zdolny czynić Miłość Jego Obecnością. I czynienie Miłości wobec braci i sióstr, takich samych jak ja ubogich, ułomnych, chromych i ślepych, jest sposobem doświadczania Jego Obecności. Niesprawiedliwość polega na przypisaniu wszystkiego sobie - wtedy, gdy zobaczę Prawdę, że to wszystko był On, spalę się ze wstydu... Ognie piekielne to ognie niegasnącego wstydu... Najlepiej się czuję wśród ubogich, ułomnych, chromych i ślepych - bo ja jestem właśnie taki. Cała reszta to On jest. Wszystko, co czyni mnie przyjacielem, bratem, krewnym i sąsiadem - to jest On. Wszystko co mnie odróżnia od ziarna prochu to On jest. Niesprawiedliwością jest przypisane czegokolwiek sobie - poza ubóstwem, ułomnością, chromością i ślepotą. I właśnie dlatego potrzebuję Jego - który jest Synem Umiłowanym w Łonie Ojca, Dziedzicem współistotnym Ojcu i równym Ojcu. I On odpowiada na moją potrzebę - z Krzyża. Daje Ducha. Daje siebie, swoje Ciało i Krew. Takiemu, jakim jestem - bo ja tego potrzebuję. Kłopot się zaczyna właśnie wtedy, gdy uważam, że nie potrzebuję. Że w jakimkolwiek momencie pod jakimkolwiek względem nie potrzebuję Jego, że w jakimkolwiek momencie i pod jakimkolwiek względem jestem samowystarczalny. Wtedy się zaczyna kłopot. Dopóki zaś żyję w przekonaniu, że ja sam z siebie nic, ubogi, ułomny, chromy, ślepy - to będę nieustanne żył zadziwiony i zachwycony Miłosierną Miłością Boga, która czyni mnie nieustannie przyjacielem, bratem, krewnym i sąsiadem. Gdy zaś zacznę cokolwiek przypisywać sobie - od razu stracę zachwyt i radość, przestanę widzieć Obecność Tego Który JEST MIłością. Zasłonię Go sobie i innym sobą samym. Tylko człowiek świadomy doznanego Miłosierdzia nie gorszy się ani nie brzydzi grzesznikami - bo wie, kim jest sam z siebie. Im bardziej człowiek się gorszy, stroni, dystansuje - tym większa niesprawiedliwość... tym większy wstyd przy zmartwychwstaniu, gdy Prawda wyjdzie na jaw. Prawda o Tym który zawsze był ze mną i we mnie, a którego ja przypisałem sobie. Pokora otwiera oczy na Miłość.

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..