Łk 21,5-11: Gdy niektórzy mówili o świątyni, że jest przyozdobiona pięknymi kamieniami i darami, powiedział: Przyjdzie czas, kiedy z tego, na co patrzycie, nie zostanie kamień na kamieniu, który by nie był zwalony. Zapytali Go: Nauczycielu, kiedy to nastąpi? I jaki będzie znak, gdy się to dziać zacznie? Jezus odpowiedział: Strzeżcie się, żeby was nie zwiedziono. Wielu bowiem przyjdzie pod moim imieniem i będą mówić: Ja jestem oraz: Nadszedł czas. Nie chodźcie za nimi. I nie trwóżcie się, gdy posłyszycie o wojnach i przewrotach. To najpierw musi się stać, ale nie zaraz nastąpi koniec. Wtedy mówił do nich: Powstanie naród przeciw narodowi i królestwo przeciw królestwu. Będą silne trzęsienia ziemi, a miejscami głód i zaraza; ukażą się straszne zjawiska i wielkie znaki na niebie.
Po co przychodzi Jezus? Co daje wrzucenie swojego życia aż do ostatniego pieniążka do Jego skarbony? Otóż ku naszemu zaskoczeniu Jezus przychodzi wszystko rozmontować. Kiedy popatrzymy na Świątynię, na kamienie i dary, wówczas widać w sposób symboliczny to wszystko, co my próbujemy sobie po ludzku poukładać, zbudować, zmontować... Niestety zawsze będzie to nieudane, oparte na wątłych fundamentach, jak pyszny posąg ze snu króla, opisanego w Księdze Daniela. Wszystko, co próbujemy budować po ludzku, nawet jeśli mamy dobre zamiary i pragnienia, jest zniekształceniem Prawdziwego Boga, Prawdziwej Miłości. Bo nikt z nas nie jest w stanie zbudować Prawdziwego Boga. Nikt z nas Go nie zna, nikt z nad Go nie widział - ostatecznie jesteśmy skazani na swoje domysły. I albo będziemy w nieskończoność próbowali realizować swoje domysły, albo wreszcie nauczymy się składać w Jego ramiona i pozwolimy, by to On zbudował nas - przestaniemy próbować zbudować Boga, zbudować samych siebie na Jego obraz tak jak sobie Go wyobrażamy, a pozwolimy by to On nas stworzył tak, jak odwiecznie sobie nas wyobraził. To zresztą dotyczy całej rzeczywistości: całe dzieło stworzenia zostało poddane w niepojętej Miłości Stwórcy właśnie nam, ludziom. I to, co dzieje się w nas, zawsze znajduje odbicie w całym stworzeniu - bo tak zostało to ustanowione z Miłości Stwórcy. Dlatego dopóki w nas są konflikty, dopóki my próbujemy ciągle po swojemu zrobić siebie obrazami Boga, dopóty będzie to miało swoje odbicie w naszych wzajemnych relacjach i w całej rzeczywistości. Albo poddamy się stwarzającej nas Miłości - i wówczas Miłości będą poddane wszystkie nasze relacje i całe stworzenie - albo ciągle będziemy poddawać się naszemu widzimisię i będziemy doświadczać tego skutki w nas samych, we wzajemnych naszych relacjach oraz w całym stworzeniu. Ponieważ jednak cały czas jest w nas rana grzechu pierworodnego - która dokładnie na tym polega: na poddawaniu się swojemu widzimisię zamiast Prawdziwemu Bogu - to ciągle doświadczamy owych skutków. One będą zawsze obecne - dlatego Jezus z jednej strony o tym uprzedza, a z drugiej zachęca by nie dać się zaniepokoić, nie dać sobie wmówić że coś idzie nie tak, nie dać się spłoszyć i sprowokować do szukania „łatwego” zbawienia.
Właśnie to jest pułapka grzechu pierworodnego: próba znalezienia „łatwiejszej” drogi do bycia jak Bóg. To samo dotyczy też zbawienia: próba znalezienia „łatwiejszego”, „szybszego” zbawienia. Zbawienia rozumianego jako uporządkowanie siebie, relacji z innymi i całego świata. To jest chyba dla nas najboleśniejsze: ciągłe doświadczanie swojego niepoukładania, ciągłe doświadczanie powracającego demontażu tego, co tak pieczołowicie próbowaliśmy sobie poukładać... Tak wyglądały losy Świątyni Jerozolimskiej: co Żydzi zbudowali, to była niszczona. Ostatecznie zaś Świątynia została definitywnie „rozmontowana” około 40 lat po Śmierci i Zmartwychwstaniu Jezusa. Już stała się niepotrzebna: On jest Prawdziwą Świątynią, która nigdy nie ulegnie zniszczeniu. Jego Człowieczeństwo jest Jedyną Prawdziwą Świątynią, w której mieszka Prawdziwy Ojciec i w której daje się spotykać i wyznawać. Jego Ciało, Kościół, jest Świątynią nie do rozmontowania. Choć bowiem Kościół jest Bosko-ludzki, jest Ciałem Pana do którego Pan przyjął słabych i omylnych ludzi, choć w Kościele przejawia się Bóstwo Pana oraz słabość ludzi, to jednak Obecność Pana sprawia, że Kościół jest nie do rozmontowania. Bo nie jest złożony z kamieni, ale z ludzi, w których Pan wytrwale się składa.
I to jest właśnie zbawienie: Dobry Łotr. Zbawienie nie polega na tym, że Pan uznał naszą krzywiznę za poprawną. Zbawienie nie polega na tym, że jakąś magiczną pałeczką przemienił nas znienacka w zgromadzenie posągów bez skazy. Zbawienie polega na tym, że Pan zjednoczył się - choć nie musiał, bo On nic złego nie uczynił - z nami, pokiereszowanymi grzechem. I że On, doskonały Obraz Ojca, złożył się w naszym pokiereszowanym i ukrzyżowanym człowieczeństwie. Robi to nieustannie przez dar Ducha w Sakramencie Pokuty, przez Dar Ciała i Krwi w Eucharystii. Składa się w nas - i to jest zbawienie. Że jest ze mną na moim krzyżu - który sobie sam uplotłem, własnymi rękoma, próbując poskładać wszystko po swojemu. Jest ze mną i doświadcza razem ze mną konsekwencji grzechu pierworodnego i wszystkich moich prywatnych grzechów. Razem ze mną doświadcza konsekwencji mojego pogubienia, mojego robienia wszystkiego po swojemu. Razem ze mną - żebym ja nie zginął. To jest właśnie niepojęta Miłość Pana - i tak właśnie tę Miłość się poznaje: przez Obecność Pana na tym samym Krzyżu, we wszystkich konsekwencjach tego, co ja w moim pogubieniu czynię. Jest ze mną i razem ze mną nieustannie doświadcza demontażu - by wciąż na nowo mnie z tego demontażu dźwigać, ciągle nowy, coraz nowszy, coraz bardziej podobny do Niego. To jest historia życia każdego z nas - i tylko wtedy, gdy się na to zgodzę, na ciągłe doświadczanie demontażu karykatury, którą pracowicie buduję w moim pogubieniu, tylko wtedy gdy się zgodzę by Pan ciągle mi demontował i ciągle dźwigał z prochu na nowo, tylko wtedy dam się stworzyć. Pan przychodzi demontować. Po to, by stwarzać na nowo. Rzecz w tym, żeby nie dać się zwieść, nie poddać się, nie zniechęcić tym demontażem - ale zrozumieć, że demontaż jest konieczny, by Pan mógł zbudować poprawnie. Kiedy przychodzi czas demontażu, rozumieć co się dzieje. Ten demontaż dotyczy każdego z nas osobiście, a ponieważ dotyczy każdego - to odbija się też w historii świata. Dlatego nie należy się niepokoić, gdy dokonują się w nas czy wokół nas wojny i przewroty - to musi się stać. Musi, żeby zmieść we mnie to, co zbudowałem krzywo. Żeby zmieść z powierzchni świata wszystkie nasze krzywe konstrukcje, nawet jeśli po ludzku wydają się nam takie piękne... Cóż to wszystko jest wobec tego, co Pan chce zbudować w swojej Miłości! Jakie ludzkie wyobrażenie jest w stanie dorównać Jego Boskiej wyobraźni!
W tych nieustannych demontażach zatem cała sztuka polega na tym, by ćwiczyć się w coraz pełniejszym złożeniu w Jego ramiona - by Jego działania, Jego budowania było coraz więcej, a coraz mniej mojego. By to, co powstaje, było już coraz mniej dziełem człowieka obciążonego grzechem, a coraz bardziej dziełem Pana. Jak w Kościele jako takim: też rzecz cała w tym, by coraz mniej było dzieł ludzkich, a coraz więcej dzieł Pana. I pamiętać w tym wszystkim uparcie, że cały ten proces dotyczy Pana tak samo jak mnie: Pana, który w swojej Miłości dokładnie po to powiesił się na moim Krzyżu, by wraz ze mną doświadczać demontażu i by dźwigać mnie dzięki temu uparcie ciągle nowym. Właśnie po to Bóg stał się Człowiekiem i zjednoczył z każdym z nas, by mógł nas demontować bezpiecznie dla nas: On, Jego Obecność we mnie jest gwarancją, że z każdego demontażu zostanę przez Niego dźwigniętym. Bo Jego Miłość taka właśnie jest: że jest gotowy wraz ze mną poddać się mojemu losowi, by mnie dźwignąć z martwych. Cokolwiek oznacza słowo „martwy”: to niekoniecznie musi zaraz być śmierć całkowita, to może być śmierć czegoś, co do tej pory budowałem, próbowałem osiągnąć itd. Śmierć moich ludzkich wyobrażeń. Tak wygląda prawdziwe Życie z Panem: nieustanne powstawanie z martwych, aż do ostatecznego powstania. I po to Pan zjednoczył się ze mną. Nikt prócz Niego tego nie potrafi - dlatego każdy inny jest oszustem. Nikt nie zjednoczy się z tobą i nikt razem z tobą nie da się zdemotować aż do położenia w grobie i nikt nie dźwignie cię potem z grobu swoją mocą. Więc każdy prócz Jezusa jest oszustem. Każdy, kto twierdzi że nadszedł czas, ze to ten moment - jest oszustem. Najpierw wszystko musi się stać. Najpierw musi dokonać się demontaż wszystkich naszych karykatur Boga - by Bóg wkroczył i dopełnił Nowego Stworzenia. A On sam w zjednoczeniu z nami poddaje się temu demontażowi - byśmy przetrwali w Nim. W Jego Miłości. Paradoksalnie, a z drugiej strony bardzo logicznie: rozwój zaczyna się od demontażu. Żeby zmartwychwstać trzeba zgodzić się na umieranie. I dlatego Pan jest w tym umieraniu ze mną - żeby po pierwsze udowodnić mi Miłość, a po drugie by samemu być gwarancją zmartwychwstania. Bym się nie bał obumrzeć w Jego ramionach po to, by dać się uczynić nowym. Takim jak On. To się dokonuje naprawdę na różnych etapach naszego życia i to jest nieuchronne. Im bardziej położę się w Jego ramionach - tym łagodniej to wszystko przebiega. A to „kładzenie się” w Jego ramiona jest skutkiem coraz głębszego przekonania o Jego Miłości - tylko tak dochodzę do pełnego zaufania. Tak pełnego, że jestem gotowy w tych ramionach dać się nawet złożyć do grobu. A to przekonanie o Miłości nabywam w cierpliwym spotykania Go. Tu się Go uczę, tu się uczę Jego Miłości. I tu ćwiczę umiejętność spoczywania w Jego ramionach. By moje życie ostatecznie stało się właśnie takim spoczynkiem: w ramionach Miłości, która uniosła mnie z prochu. Na tym polega plan Boga od początku: by mógł w swoich ramionach na wieki nieść ziarno prochu, które uniósł z nicości. Tylko że ja, ziarno prochu, ciągle zachłystuję się świadomością i wolnością i próbuję po swojemu... On zaś nie zważa na wszystkie wojny i przewroty, które ja Mu uparcie funduje - tylko wciąż i wciąż na nowo bierze mnie w ramiona. Taka jest Jego Miłość: dla Niego jestem wart całego kosztu mojego istnienia.