Gdy Jezus i uczniowie Jego się przeprawili, przypłynęli do ziemi Genezaret i przybili do brzegu. Skoro wysiedli z łodzi, zaraz Go rozpoznano. Ludzie biegali po całej owej okolicy i zaczęli znosić na noszach chorych tam, gdzie jak słyszeli, przebywa. I gdziekolwiek wchodził do wsi, do miast czy osad, kładli chorych na otwartych miejscach i prosili Go, żeby ci choć frędzli u Jego płaszcza mogli dotknąć. A wszyscy, którzy się Go dotknęli, odzyskiwali zdrowie.
Wczoraj Piotr mówił do Jezusa: wszyscy Cię szukają... A Jezus jakoś pozostał wobec tej „rewelacji” niewzruszony: idziemy gdzie indziej... Dzisiaj także: wszyscy biegają, latają za Jezusem tu i tam - gdzie, jak słyszeli, JEST. Ale zaraz: JEST. Jakże może cokolwiek BYĆ bez TEGO KTÓRY JEST? Więc gdzie jest TEN KTÓRY JEST? Wszędzie tam, gdzie znajduje się jakiekolwiek istnienie. Właśnie to jest niepojęta tajemnica: niepojęta dla człowieka, który uznał siebie za niewłaściwego, nieodpowiedniego, który przestał kochać samego siebie, który nie może ze sobą wytrzymać, a przez to nie może wytrzymać ze światem wokół siebie: taki człowiek nie jest w stanie uwierzyć w to, że Bóg JEST właśnie tu i właśnie teraz. No bo jakże mógłby być z kimś takim jak ja? Gdyby tu był - to czy byłoby tak nie do wytrzymania?
Ale prawda jest właśnie taka: jest nie do wytrzymania tylko i wyłącznie dlatego, że ja przestałem kochać siebie. A dlaczego przestałem kochać siebie? Bo nie spełniam własnych oczekiwań. Jestem wściekły na siebie, na innych, na świat i na Pana Boga, bo nie jest jak chcę. To jest właśnie fundament grzechu pierworodnego: żebym był taki, jak ja chcę. Najpierw dałem sobie wmówić, że taki jaki jestem - nie jestem jak Bóg. A potem pozwoliłem sobie na to, by utkać Boga ze swoich oczekiwań i wyobrażeń - a następnie dałem się sprowokować, by próbować „robić” siebie takim, jak ja chcę być. By wymuszać na sobie i świcie spełnienie swoich własnych oczekiwań. Odkryłem, ze nie jestem w stanie być taki jak ja chcę, nie jestem w stanie zmusić świata by był taki, jak ja chcę - i nie jestem w stanie zmusić Boga, by był i robił to co ja chcę i tak ja ja chcę... I się obraziłem, wściekłem na wszystkich i wszystko, a najbardziej na siebie: widać robię coś nie tak, jestem nie taki, skoro Bóg nie robi tego, co ja chcę i nie jest jak ja chcę... Tak powstało pogaństwo: uprawianie religijności w taki sposób, by zasłużyć, przekonać Boga, by zrobił co ja oczekuję... Jak się modlić, by dostać to, co ja chcę? By podporządkować Boga sobie i swoim oczekiwaniom? By zaczął w ogóle działać? No bo jeśli nie widzę spełnienia moich oczekiwań, to chyba nie działa? Itd. Pogaństwo.
A Jezus objawia zupełnie innego Boga. Boga, który JEST. Boga, który służy człowiekowi bez ustanku - Miłość, która służy umiłowanemu. Miłość, która kocha nawet wtedy, gdy umiłowany popełnia największy błąd w historii: krzyżuje Miłość. Miłość, która nieustannie wraca i odpowiada Miłością. Odpowiada z Krzyża Duchem. Miłość, która bierze umiłowanego w ramiona nawet wtedy, gdy umiłowany się broni, kopie, gryzie, rani... Ojciec, który podnosi z prochu swoje umiłowane dziecko - choć to dziecko bije piąstkami, kopie i gryzie ze strachu, że Ojciec bierze je w ramiona by ukarać za to, że się przewróciło... A tymczasem Ojciec bierze w ramiona właśnie dlatego, że się przewróciło - nie po to, by karać, ale by dźwignąć. Nie wierzymy. Nie wierzymy bo nie doświadczamy tak, jak sobie to wyobraziliśmy...
I tu wracamy do wczorajszego „szukania” Jezusa i dzisiejszego biegania po całej okolicy, byle tylko „dotknąć”: czego my właściwie szukamy gdy twierdzimy, że szukamy Jezusa? Za czym biegamy gdy twierdzimy, że biegamy za Nim? Okazuje się, że szukamy nie Jezusa, nie biegamy za Nim - ale szukamy doświadczenia takiego, jakie oczekujemy. Nie biegamy za Jezusem - ale biegamy w poszukiwaniu doświadczenia, efektu, jaki oczekujemy. Tymczasem ostatecznie w dzisiejszej Ewangelii Jezus objawia i pokazuje - dając się dotknąć, odpowiadając na nasze oczekiwanie - że sam fakt, że istniejemy, biegamy, nosimy chorych na noszach, istniejemy - jest doświadczeniem Jego obecności. Doświadczenie istnienia jest doświadczeniem TEGO KTÓRY JEST. To pycha zaślepia: pycha, która mówi, że ja mogę coś sam z siebie. Na przykład być. Myśleć. Czuć. Chodzić. Działać. Chcieć. Robić cokolwiek dobrego - na przykład chcieć pomóc choremu i nosić go na noszach. Wszystko jest doświadczeniem Jego. Tylko że On dał się tak dokumentnie, że przestałem widzieć Jego. Jest tak mój, że uznałem Go za siebie samego. Zająłem Jego miejsce - miejsce Tego Który JEST. A tymczasem to On JEST. A ja Mu tylko towarzyszę: w byciu, w chodzeniu, bieganiu, myśleniu, decydowaniu, pragnieniu... Właśnie tak uzdrawia Jezus - dając się dotykać. Żeby wreszcie do mnie dotarło, gdzie On JEST naprawdę. Nie w jakiejś wiosce, mieście odległym - ale we mnie i ze mną. Ja żyję, chodzę, istnieję, czuję, myślę, noszę innych, pomagam, pragnę itd. - bo On JEST ze mną, we mnie - a ja jestem w Nim, przez Niego i dla Niego. Odkrywam to, gdy dojdę do ostatniego etapu: jestem dla Niego jak On dla mnie. Dopóki bowiem próbuję być dla siebie, dla swoich oczekiwań - dopóki moje istnienie jest bieganiem w poszukiwaniu spełnienia moich oczekiwań, to Go nie zauważę. Wpatrzony w moje oczekiwania i wyobrażenia - nie zobaczę nic. I dlatego On robi coś niepojętego: daje się dotykać. Tak, jak tego oczekuję. Ale tylko raz - tylko po to, by mnie uzdrowić i tak uratować, nakierować na Prawdę.
Ludzie dotykali frędzli Jezusa. Pobożni Żydzi mieli frędzle przy ubraniach - splecione z dwukolorowych nici. Gdy rano było na tyle jasno, że dało się rozróżnić kolory nici - oznaczało to, że już czas się modlić. Dlatego Jezus mówił o obłudnikach, którzy wydłużają frędzle, czyli sprawiają wrażenie długomodlących się, na pokaz. Dotykają frędzli: Światłość przyszła na świat. Jezus jest Światłością świata, która wydobywa nas z mroku niewiedzy. Tylko że nie każdy chce się dać wydobyć z mroku niewiedzy. Mieszkańcy Nazaretu nie chcieli. Herod nie chciał tak bardzo, że zabił Jana. Myśmy wszyscy nie chcieli tak bardzo, że ukrzyżowaliśmy Światłość. No bo nie spodobało nam się to, co Jezus „wyświetlił”: Miłość, która kocha nas takimi, jakimi jesteśmy. Miłość, która nie przyszła spełniać naszych oczekiwań, ale pokazać nam, że JEST z nami i kocha nas takimi jakimi jesteśmy. To się nie podoba - bo ja przecież nie znoszę siebie i nie chcę być kochany taki, jaki jestem - chcę być taki, jak sobie wyobraziłem. I chcę żeby mnie stąd zabrać - tam, gdzie będzie jak ja chcę... A Jezus pokazuje, że takie miejsce nie istnieje - nie istnieje Bóg spełniający moje oczekiwania, nie istnieje Niebo w którym jest jak ja chcę i nie przyszedł uczynić mnie takim, jak ja chcę. Jezus przyszedł pokazać, że Miłość kocha mnie takim, jakim jestem - i że wszystko jest takie, jak On chce. Przyszedł przemienić mnie swoim dotknięciem, bym zaczął kochać tak, jak On kocha: zaczął kochać Jego bo On kocha mnie, zaczął kochać siebie Jego Miłością i kochać Jego Miłością innych jak siebie. Kochać siebie, innych, cały świat Jego Miłością: kochać takiego, jakim jestem - kochać ludzi takimi, jakimi są - kochać świat taki, jaki jest. Jako Jego dzieło i Jego dar. I dopiero gdy pokocham tak, jak jestem kochany - zobaczę, co mogę zrobić dobrego. Dopóki nie kocham - bo nie jest tak, jak chcę - to tylko niszczę. Dopiero gdy pokocham, zacznę widzieć dobrze i czynić dobrze. Pokochać siebie takim jakim jestem nie oznacza uleganie, zgadzanie się bierne na wszystko. Pokochania drugiego takim jakim jest nie prowadzi do biernego zgadzania się na wszystko. Pokochania drugiego takim jakim jest oznacza, że wreszcie zaczynam widzieć jego dobro - i zaczynam czynić dla niego to, co naprawdę dobre. Pokochanie siebie takim, jakim jestem oznacza, że zaczynam wreszcie widzieć, co dobrego mogę zrobić z tym wszystkim, czym dysponuję. Dopóki nie kocham to wydaje mi się, że wszystko jest nie tak - i tylko siebie niszczę próbując doprowadzić do tego, żebym był taki, jak chcę... Niszczę siebie nienawidząc siebie za to, że nie jestem taki, jak chcę... Dopiero gdy pokocham, odkryję, że jestem dobry i jestem zdolny do dobra, właśnie taki, jaki jestem. Zachwyci mnie to - że taki jaki jestem, zostałem przez Jezusa uzupełniony Jego obecnością i uzdolniony do kochania, do współkochania z Nim. I zobaczę, co dobrego mogę uczynić właśnie taki, jaki jestem - dla siebie, dla innych, dla świata. Zobaczę, że On zawsze ze mną był i zawsze czynił dobrze poprzez mnie. Tylko dopóki żyję wpatrzony w moje oczekiwania, w ciemność, nie widzę tego i tak naprawdę nie zależy mi na tym: że On czyni dobrze poprzez mnie. Mało tego: uważam to za ciężki obowiązek. Dlatego On przychodzi na świat: Światłość. Bym dotknął frędzla i zauważył, że już. Czas na modlitwę: czas zacząć adrować Tego Który JEST ze mną. Zacząć Go adorować, przestać biegać za swoimi oczekiwaniami.
Tak, w Jezusie Bóg uczynił coś niewyobrażalnego: spełnił nasze oczekiwania. Dał się dotknąć. Czyni to na każdej Eucharystii i w każdym Sakramencie Pokuty. Daje dotykać tego, co w Nim najgłębsze: Miłosierdzia. Serca samego. Daje dotykać, bo my tak oślepliśmy, że nie ma innej drogi - i On, co niepojęte, się dopasowuje... Niepojęta Miłość, która zniża się do naszych stóp i daje się doświadczać tak, jak potrzebujemy - ale po to, by nas wyprowadzić do góry. Jezus daje się dotykać nie po to, byśmy zostali na tym dotknięciu - ale żebyśmy dali się zbawić, poprowadzić ku Prawdzie. Tu się może właśnie wkraść kolejny błąd: zostać na doświadczaniu, na zmysłach i emocjach. owszem, Jezus daje się doświadczać. Czyni znaki - ale te znaki są właśnie znakami. Kiedy niemądremu pokażesz Słońce - on się skupi na palcu zamiast na Słońcu... To jest błąd, który jakże często popełniamy! Dotknięcie ma objawić Miłość - a my się skupiamy na dotknięciu...
Bóg, żeby stał się dotykalny i doświadczalny, potrzebuje się ogołocić. Tak naprawdę potrzebuje się zakryć, włożyć płaszcz naszego Człowieczeństwa... A On chce dać się nam poznać bezpośrednio, twarzą w twarz. Chce dać się zobaczyć i usłyszeć naprawdę - a nie poprzez płaszcz i frędzle. Tylko że ponieważ dla naszego egoizmu płaszcz i frędzle są wygodniejsze i atrakcyjniejsze, to my się chcemy koniecznie tutaj zatrzymać... Chcemy zostać na Górze Tabor - ale trzeba iść na Golgotę. Pozwolić Bogu się obnażyć, rozebrać - naszymi rękoma, chciwymi na doświadczenia. I tak poznać Go w pełni: na Golgocie. Gdzie nie ma co doświadczać, gdzie żadne nasze oczekiwania nie są spełnione, gdzie jest czysta naga Miłość. Tak przebiega życie duchowe z konieczności: od doświadczenia do ciemności. Ale ciemność jest Prawdziwym Poznaniem i Prawdziwym Światłem. Wydaje się ciemnością dopóki patrzymy egoizmem oczekującym spełnienia oczekiwań. Tymczasem rzecz cała, żeby dać się przeciągać na stronę Miłości. Jak? Doświadczając wciąż na nowo, że jestem kochany taki, jaki jestem. Kontemplując Miłość, która przychodzi do mnie w Eucharystii i Sakramencie Pokuty, by uparcie kochać mnie takim, jakim jestem - wbrew mojemu przekonaniu, ze nie można mnie kochać, bo nie spełniam oczekiwań. Tylko czyje to są oczekiwania? Okazuje się, że moje - nie Jego. On JEST i kocha - bo jest Miłością. Wystarczy przestać się wpatrywać w siebie, swoje oczekiwania - i zobaczyć Miłość, która kocha. Bo inaczej by Jej nie było - gdyby przestała kochać. Niemniej jednak zawsze pozostaje w mocy to, co powiedział św. Jan: ludzie bardziej umiłowali ciemność... Tak, trzeba badać tę jedną rzecz: czy przypadkiem nie zakochałem się w ciemności i w związku z tym czy przypadkiem nie chcę na siłę utrzymać się w ciemności... Wielu ludzi takich spotykam: którzy na siłę trzymają się swoich udręczeń, swojej ciemności i za żadne skarby nie chcą dać sobie odebrać tego, co ich niszczy i udręcza... I tu potrzeba właśnie kogoś, kto ich weźmie na noszach, na marach ich zakochania w ciemności i nieraz wbrew wszystkiemu położy na widoku Jezusa, w Światłości. Kogoś, kto da im doświadczyć Miłości troskliwej. I do tego właśnie służy Kościół - płaszcz Jezusa i Jego frędzle. By brać świat zakochany w ciemności i dawać światu dotykać Miłości - której sami pierwsi dotykamy. Miłości, która dla nas się ogołociła i uniżyła, dała się dotykać w Eucharystii i spowiedzi - i dawać się dotykać światu tak, jak Jezus dał się dotykać nas. My dotykamy Go naszym grzechem, naszym egoizmem i pychą. Nawet w Eucharystii: sam fakt, że chcemy dotykać Go zmysłami, już oznacza egoizm i pychę... I On ustawicznie wystawia się na takie dotknięcie - które Go rani i łamie, ale Jego Miłość, co niepojęte, chce być dotykania, raniona i łamana, by wreszcie nas przekonać. Z konieczności my, frędzle płaszcza Jezusa, jesteśmy dotykani tak samo. I rzecz cała w tym, żebyśmy dawali dotykającym odpowiedź Jezusa łamanego i ranionego: Ducha oddawanego z Krzyża. To możliwe jest tylko wtedy, gdy sami nieustannie tego Ducha czerpiemy. Jestem frędzlem płaszcza Jezusa nie wtedy, gdy się wydłużam sztucznie - ale wtedy, gdy sam pierwszy trwam na modlitwie, na kontemplacji, w ścisłej relacji. Gdy sam pierwszy dotykam Jezusa i nieprzerwanie na nowo napełniam się Nim i Jego Duchem. Gdy jestem pierwszym korzystającym z Jego Miłosierdzia i kontemplujący Miłosierdzie, jakiego doznaję. Gdy sam pierwszy odkrywam, że jestem grzesznikiem, wobec którego Miłość się uniżyła i dała się dotknąć - moim grzechem. Gdy sam pierwszy przestaję być głupcem patrzącym na palec i zaczynam widzieć Miłość, którą ten palec wskazuje. Miłość, która dotyka mnie nieprzerwanie. Michał Anioł namalował bardzo błędny fresk w kaplicy Sykstyńskiej: namalował Boga wyciągającego rękę ku Adamowi - i Adama wyciągającego rękę do Boga. Ale między palcem Boga a palcem Adama jest pustka, nie dotykają się. To jest właśnie błąd człowieka chorego na grzech, na pychę i egoizm: jest Bóg i obok jestem ja. Teraz trzeba wyciągnąć rękę i Go dotknąć... Nie. Jestem tylko dlatego, że On trzyma mnie w ramionach, że jest we mnie a ja w Nim. Nie jestem obok Boga - obok Niego nie ma nic. Jestem w Nim a On we mnie. To objawia Jezus: Prawdę. Nie istnieje żadna przestrzeń między mną a Nim. To jest Ewangelia. I tak samo nie istnieje żadna przestrzeń między mną a moim bratem i siostrą: jesteśmy kimś Jednym w Chrystusie.