Mt 7,21-29: Jezus powiedział do swoich uczniów: „Nie każdy, kto mówi Mi: „Panie, Panie!”, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie. Wielu powie Mi w owym dniu: „Panie, Panie, czy nie prorokowaliśmy mocą Twego imienia i nie wyrzucaliśmy złych duchów mocą Twego imienia, i nie czyniliśmy wielu cudów mocą Twego imienia?” Wtedy oświadczę im: „Nigdy was nie znałem. Odejdźcie ode Mnie wy, którzy dopuszczacie się nieprawości”. Każdego więc, kto tych słów moich słucha i wypełnia je, można porównać z człowiekiem roztropnym, który dom swój zbudował na skale. Spadł deszcz, wezbrały rzeki, zerwały się wichry i uderzyły w ten dom. On jednak nie runął, bo na skale był utwierdzony. Każdego zaś, kto tych słów moich słucha, a nie wypełnia ich, można porównać z człowiekiem nierozsądnym, który dom swój zbudował na piasku. Spadł deszcz, wezbrały rzeki, zerwały się wichry i rzuciły się na ten dom. I runął, a upadek jego był wielki”. Gdy Jezus dokończył tych mów, tłumy zdumiewały się Jego nauką. Uczył ich bowiem jak ten, który ma władzę, a nie tak jak ich uczeni w Piśmie.
Nie każdy, którym mówi „Panie, Panie…” Nie każdy, który tak mówi, istotnie uznaje Jezusa jako Pana. Bardzo mi się kojarzy dzisiejsza Ewangelia ze sceną pod Cezareą Filipową: Piotr z jednej strony nazywa Jezusa „Panem”, a z drugiej próbuje Go kontrolować, iść przed Jezusem. I dlatego słyszy z jednej strony diagnozę: szatanie! - z drugiej strony słyszy lekarstwo: za Mną! Jeśli Ja Jestem Panem - to idź za Mną, a nie przede Mną. Za każdym razem, gdy próbujesz iść przede Mną - stajesz się szatanem, budujesz na piasku, skazujesz się na ruinę, na porażkę. Tylko że ta porażka to coś o wiele głębszego i tragiczniejszego niż tylko niepowodzenie w jakikolwiek ludzkim, doczesnym rozumieniu tego słowa. To coś o wiele głębszego… Upadek wielki. To coś naprawdę wielkiego, na miarę Boga. Tak, jak można być wielkim na Bożą miarę, tak można zaliczyć upadek wielki na Bożą miarę… Jak szatan, Niosący Światło, stał najbliżej Boga - i najbardziej upadł… Bo próbował iść przed Bogiem zamiast dać się prowadzić.
I to jest problem: my, zranieni jadem węża, ciągle wpadamy w jego schematy myślowe, za czym idzie jego zachowanie. Zachowanie atychrysta, czyli tego, który próbuje zastąpić Jezusa. Zastąpić także w dobrym. Jezus wypowiedział właśnie Kazanie Na Górze, swój manifest. Jakże łatwo jest pojąć to kazanie jako wezwanie, by wydusić z siebie to wszystko! A to jest jedna wielka obietnica: takimi was uczynię. JA was takimi uczynię - jeśli pójdziecie za Mną, za moimi słowami, za wolą Ojca - TEGO Ojca, który jest w Niebie. Nie za wolą pseudo-ojca, fałszywego proroka, który wmówił wam, że macie wszystko zrobić sami, sami siebie uczynić jak Bóg, własnym wysiłkiem, za pomocą własnych środków - okazać się przed Mną doskonałymi. Właśnie tu jest błąd, który uparcie popełniamy: że świętość, podobieństwo do Boga, Miłość ma być moim dziełem. Nie. To jest dzieło Boga we mnie. To On przyszedł w Jezusie, aby to we mnie dokonać. Moja sprawa to relacja z Nim, wsłuchiwanie się w Słowo, w Logos, w Jezusa - i pełnienie woli Ojca. A jaka jest wola Ojca?
Ano prosta: Jezus palcem pokazał, kto pełni wolę Ojca, kto jest Jego bratem i siostrą i matką: ci, co byli z Nim. Co dali się otoczyć płaszczem Matki stojącej „na zewnątrz” wraz z Braćmi, którzy już odkryli sedno woli Ojca - i ramionami Matki przytulić do Jezusa. To jest wola Ojca: abyśmy BYLI - wraz z Jego umiłowanym Synem Jednorodzonym, który jest naszym Pierwowzorem. To jest wola Ojca: byśmy byli z Jezusem i pozwolili, by On zrobił dla nas to, czego pragnie Ojciec.
To trudne dla nas. Dla ludzi wpędzonych w przekonanie o tym, że wszystko zależy od naszego działania, od naszych decyzji itd. Tymczasem wszystko zależy od Boga, który jedynie nas zaprosił, byśmy Mu towarzyszyli w tym, co On robi. Co najciekawsze, nawet nie jesteśmy w stanie Mu niczego zepsuć - On zawsze znajduje wyjście, nawet gdy zabijemy Mu Syna…
Problem jest tylko w tym, czy daliśmy się Mu poznać. Problem nie jest w tym, że Bóg bez naszej współpracy sobie nie poradzi - problem jest w tym, czy my zechcemy Jemu towarzyszyć, z Nim być, czy też wolimy ciągle Go wyprzedzać i robić po swojemu… Dlatego może się okazać - jak mówi w dzisiejszej Ewangelii Jezus - że z jednej strony Bóg robi moimi rękami to, co chce zrobić, ale z drugiej w istocie rzeczy nie ma między nami żadnej relacji. Bóg zawsze zrobi to, co chce zrobić - ale czy ja w tym naprawdę będę z Nim? Czy będziemy razem tak naprawdę? Czy w tym wszystkim dam się poznać Jemu - i otworzę się na to, co On chce dać mi poznać o Nim?
Zamiar Boga jest po pierwsze w tym, żeby wyznać mi Miłość - wyznać mi siebie samego. On chce mi dać się poznawać. Miłość chce mi się wyznawać. I to jest Jego fundamentalny zamiar: żeby mi się wyznać i żebym ja się na to wyznanie otworzył. A nasz problem jest w tym, że my zamiast sycić się Jego Miłością, pojmujemy wszystko zadaniowo. A wszystko zaczyna się od wyznania. Cokolwiek czyni Bóg - chce dać się poznać, chce się wyznać, wyznać Miłość. Gdy idzie na Krzyż - to po to, by wyznać Miłość, wyznać Prawdę. I to jest fundamentalne. A z drugiej strony chce poznać mnie. Tylko że tu znowu włącza się schemat Adama: ukrywanie się. Ukrywanie tego, czego ja się wstydzę. Ukrywanie przed Bogiem otchłani jaką w sobie noszę. Zakrywanie tej otchłani aktywizmem. A tymczasem to jest pierwsze i najważniejsze: wpuścić Boga w otchłań, którą w sobie noszę. Jeśli Go tam nie wpuszczę - pozostanie pustka na zawsze. Ogromna pustka, nieskończona - bo zdolna zmieścić Boga. Tak zostałem stworzony: noszę w sobie przestrzeń zdolną zmieścić Boga. Jestem naczyniem na Boga, na Jego Miłość - i On chce to naczynie napełniać sobą, swoją Miłością. Nigdy z tego nie zrezygnował. Po grzechu Adama, gdy Adam odkrył pustkę, Bóg od razu się wybrał by tę pustkę zapełnić. Adam się schował - a Bóg od razu miał pomysł, jak do tej otchłani zstąpić. Wylać z Krzyża, w centrum pustki, na Golgocie, całą swoją Miłość w strumieniach Krwi i Wody. I czyni to nieprzerwanie w Eucharystii i w Konfesjonale: wybiera się by zstępować w otchłań naszych serc, zapełniać te otchłanie sobą, by właśnie tam - na dnie mojej otchłani - pojawiło się Źródło Wody Żywej: Jego Krzyż i On, Ukrzyżowany, z rozdartym Sercem, z którego płyną strumienie zdolne zapełnić każdą otchłań. Tylko Jego Miłość jest większa niż otchłań, która jest we mnie. Tylko On jest zdolny tę Otchłań przemierzyć i wymierzyć, zapełnić i przemienić w Morze Miłości wylewające się ze mnie. Problem nie jest w prokowaniu i czynieniu cudów - problem jest w Miłości. Czy moja otchłań jest pełna Miłości, pełna Jezusa? Czy moje serce jest pełne Jezusa? Czy dałem się Jezusowi poznać - i czy w związku z tym, że wpuściłem Jezusa nawet w najbardziej wstydliwe zakamarki mego serca, On wypełnił moje serce sobą, czyli Ojcem, Miłością. Tu jest problem absolutnie fundamentalny: czy pozwoliłem, żeby Miłość mnie „przesiąknęła”. Czy jestem nasiąknięty Bogiem. Problem nie jest w tym, co robię - tylko czy najpierw dałem się nasączyć Bogiem. W byciu z Nim. We wsłuchiwaniu się w Niego. W zapatrzeniu w Niego. Inaczej na czym buduję? Prawdę mówiąc nawet nie na piasku - na pustce wręcz, jeśli nie nasiąkłem Bogiem. Nie wiedzą o Bogu, ale Bogiem. Jego Obecnością
O to właśnie chodzi: żeby pozwolić Jezusowi wejść. We wszelką ciemność, pustkę, otchłań, w każdą ranę jaka we mnie jest. Ile tego nosimy w sobie? I mielimy to sami. Idziemy przed Jezusem w nasze rany, pustki i otchłanie. Kiedy one się odzywają - mielimy je w sobie w nieskończoność, rozdrapujemy, rozpamiętujemy, udręczamy się i katujemy. Wykrwawiamy się. Bo ja się muszę sam tym zająć… No i co z tego wynika, że rozpamiętujesz bez końca swoje krzywdy, swoje wady, braki, swoją historię itd.? I co z tego, że sam przemierzasz w nieskończoność swoją otchłań? Co tam jesteś w stanie wnieść? Czym ją wypełnić? Czy jesteś jak Bóg, żeby zapełnić sobą całą swoją otchłań? Żeby samego siebie stworzyć? Dlatego to nie działa. Dlatego boli i krwawi w nieskończoność, rozdrapywane przez ciebie samego. Wpuść Jezusa. Wpuść Matkę. Puść przodem Miłość - puść przodem Tę, która niesie Miłość Wcieloną i skała Ją nawet w oborze mego serca, które przecież miało być Świątynią Najwyższego, a stało się jaskinią zbójców… A Matka wnosi tam Jezusa. Właśnie na tym to polega: dawać się uparcie poznać Jego Miłości, pozwalać by Miłość zalewała moje rany - nawet najbardziej wstydliwe - Winem i Oliwą… Eucharystią i Spowiedzią. Co z tego, że ja tam będę grzebał moimi niewprawnymi paluchami, pozbawionymi Miłości - pozbawionymi Miłości, bo przecież nie dałem się przesiąknąć Miłością? Sam próbuję to zrobić… Właśnie o to chodzi: żeby moja modlitwa była poznawaniem Jezusa i dawaniem się poznawać. Wpuszczaniem Jezusa - zwłaszcza w te wszystkie zakątki, gdzie jest otchłań, pustka, ciemność, mrok i śmierć. Żeby tam weszło Życie, Miłość, Światło, Prawda. Sam nie jestem w stanie tego zrobić - to On jest Życiem, Prawdą, Światłem… Nie ja. On. Jego tam wpuszczać. Modlitwa, spowiedź, Eucharystia nie jest po to, by olśnić Jezusa moją doskonałością i poprawnością - ale jest po to, by dać się budować. Poznawać Jego - i ośmielony Jego Miłością otwierać przed Nim swoje wstydliwe miejsca. On po to się wyznaje - by Miłością leczyć wszystko, co we mnie zniszczone. Tu się zaczyna wszelkie budowanie: nic nie zrobię na zewnątrz, nic nie osiągnę, nic nie zbuduję, jeśli najpierw nie daję budować siebie. A tylko On jest w stanie mnie zbudować - to On jest Stwórcą, nie ja. Gdy próbuję tworzyć sam siebie - buduję na piasku. Wpuścić Jego w piasek - wtedy On przetworzy go w Skałę.