J 20,24-29: Tomasz, jeden z Dwunastu, zwany Didymos, nie był razem z nimi, kiedy przyszedł Jezus. Inni więc uczniowie mówili do niego: „Widzieliśmy Pana”. Ale on rzekł do nich: „Jeżeli na rękach Jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej do boku Jego, nie uwierzę”. A po ośmiu dniach, kiedy uczniowie Jego byli znowu wewnątrz domu i Tomasz z nimi, Jezus przyszedł mimo drzwi zamkniętych, stanął pośrodku i rzekł: „Pokój wam!” Następnie rzekł do Tomasza: „Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż ją do mego boku, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym”. Tomasz Mu odpowiedział: „Pan mój i Bóg mój!” Powiedział mu Jezus: „Uwierzyłeś dlatego, ponieważ Mnie ujrzałeś. Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”.
W co nie wierzy Tomasz? W Zmartwychwstanie? Zdaje się, że w coś więcej… Tomasz nie był razem z nimi, gdy przyszedł Jezus. To jest pierwsza ważna informacja. Ewa nie była razem z Adamem, nie była razem z Bogiem, gdy rozmawiała z wężem. Relacja. Pierwszy problem to relacje. Bóg jest Miłością - a to jest „zaszyte” w relacjach między Osobami. Wszystko jest w relacjach - i do relacji jesteśmy zaproszeni. Bóg nas włączył w relacje, jakie panują w Nim, przyłączył do Wspólnoty Miłości. To uczynił na początku, gdy stwarzał człowieka: dał człowiekowi swojego Ducha, swoje Tchnienie, by człowiek żył, istniał w Relacjach Ducha, w Relacjach Miłości. I człowiek miał te relacje celebrować we wspólnocie z drugim człowiekiem, bo nie dobrze człowiekowi jest być samemu. Pierwszy i decydujący krok polegał na wyjściu z relacji - wyjściu Ewy z relacji z Bogiem i Adamem. Tak Ewa stała się otwarta na dialog z wężem - i tak my stajemy się otwarci na dialog z wężem. Dlaczego Tomasz nie był razem ze wszystkimi? Dokładnie nie wiadomo - ale wiadomo, gdy się przeanalizuje teksty biblijne - że uczniowie Pana byli skłóceni i podzieleni po Śmierci i Zmartwychwstaniu. Dwaj z nich szli do Emaus - obrażeni, dyskutujący między sobą, wręcz kłócący się… Zmartwychwstały zaś zbierał swoich na nowo, godził ich - z pokłóconych, obwiniających się nawzajem, zalęknionych tworzył wspólnotę, gdzie sam jest Kamieniem Węgielnym. Tchnieniem Ducha na nowo czynił ich Kościołem, którego bramy piekielne nie przemogą. Dlaczego nie przemogą? Bo Duch uzdalnia do budowania relacji ciągle na nowo - do PRZEBACZENIA!!! I to jest największy dar Zmartwychwstałego: POKÓJ WAM!!! Wbrew wszystkiemu, wbrew ludzkim kalkulacjom - Jezus przygarnia na nowo swoich uczniów. Tych, którzy Go opuścili w Ogrodzie. Tych, którzy zdradzili Go na dziedzińcu arcykapłana. Tych, co się kłócili, żarli, obwiniali nawzajem po Jego Śmierci i Zmartwychwstaniu. Właśnie tych Jezus na nowo przygarnia - buduje na nowo i wciąż na nowo relację Miłości. Zaprasza uparcie wciąż na nowo. I to jest Prawda o Bogu, który nigdy nie rezygnuje z człowieka. Bóg nie jest podobny do nas - nie obraża się, nie rezygnuje ze swoich planów i zamiarów, nie poddaje się, nie ulega zniechęceniu i lenistwu. Jego Miłość nie męczy się ani nie nuży i nigdy nie ustaje. Uparcie, ciągle na nowo dąży do celu, który sobie postawił: uczyńmy człowieka na nasze podobieństwo, podobnego nam… NAM! Od początku wszystko jest na tacy - tylko my, zapatrzeni w siebie, nie dostrzegamy… MY! Już nie ma „ja - ty”. Jest NAM, MY. Nie ma już Żyda ani Greka, wolnego i niewolnika - JESTEŚMY kimś JEDNYM w Chrystusie. Uparcie, wciąż na nowo. To my wątpimy, ulegamy przekonaniu że Bóg jest podobny nam: zniechęca się, poddaje się, obraża się, rezygnuje, wycofuje się… Najważniejsza cecha Jego Miłości jest właśnie w tym: nigdy nie ustaje. Bóg nigdy nie umiera. Miłość nigdy nie przestaje kochać - nigdy nie zatrzymuje się. Nawet śmierć i Krzyż, grób, skała, pieczęcie i straże nie są w stanie Jej zatrzymać w drodze do celu: tak Bóg pokazuje Miłość, pokazuje ile Mu zależy na celu. Ile jest w stanie zapłacić, natrudzić się dla osiągnięcia celu: dla przygarnięcia człowieka. Jeśli mam cię przekonać - to zadaj mi nawet ból, bylebyś uwierzył. Włóż, wciśnij rękę w rany - tylko uwierz!!! Uwierz, że cię nie zostawię, nie odstąpię, nie zerwę Wspólnoty z tobą za żadną cenę - nie da się rozerwać Boga! Nie da się podzielić Ojca i Syna i Ducha Świętego, skłócić, zniechęcić… nie da się… A Ja ciebie włączyłem Moim Tchnieniem z Krzyża właśnie w tę niepodzielną Wspólnotę - a Jej przedłużeniem na ziemi jest Kościół. Tu doświadczasz, że w konfesjonale wciąż i wciąż cię przygarniam dając ci Tchnienie. Tu doświadczasz, że na Eucharystii wciąż i wciąż cię zaślubiam dając ci siebie. Tu doświadczasz, że nie ma takiej mocy, która byłaby zdolna Mnie przekonać, by zerwać Wspólnotę… I ty jesteś włączony do tej Wspólnoty.
Właśnie tu jest problem: to my sami siebie uznajemy za oddzielonych. Przestajemy wierzyć w Emmanuela - sądzimy po swojemu, ze swojego punktu widzenia: ja bym stąd uciekł, gdybym mógł - więc pewnie Jego nie ma tu ze mną… Gdy jest ciężko, źle, gdy boli, gdy doskwiera samotność, gdy nie wychodzi jak bym chciał - zaraz sądzę, że Boga tu nie ma ze mną, bo gdyby był to by wszystko było jak chcę. Boga pewnie nie ma tu ze mną, bo ja chętnie bym stąd uciekł tylko nie mogę… Chętnie bym zszedł z tego krzyża - tylko nie mogę. Więc pewnie Go tu nie ma - bo On może… A On uparcie pokazuje, że owszem, może, ale nie chce. A jak ciągle i ciągle uparcie tonę w „nie chcę, ale muszę tu być…” A On nie musi - ale chce. I dlatego zawsze jest spełniony i szczęśliwy - bo zawsze chce. Chce być z nami, ze mną. On PRAGNIE - aby BYLI!!! Aby BYLI JEDNO. Aby BYLI tam, gdzie JA. Czyli gdzie? W JEDNOŚCI. Właśnie w to nam tak ciężko uwierzyć - jak Tomaszowi: że On tu jest ze mną - bo przecież ja nie chcę być tu i nienawidzę siebie… Więc jak można być ze mną tu?
Św. Jan używa ciekawego słowa na określenie ran Jezusa: typos. To jest ślad po czymś - na przykład po uderzeniu - które się uparcie powtarza tak długo i tak często, aż pozostaje niezatarte znamię. Jezus wyciska na nas znamię Ducha, niezatarte znamię Jego Miłości uparcie i wciąż do nas powracającej, „powtarzającej się” co chwila. To jest nasza „rana”. A my? Uparcie i wciąż dźgamy Go gwoździami i włócznią naszego egoizmu i naszej pychy. Uparcie i wciąż dźgamy Jego dłonie i Jego Serce naszą niewiarą i nieufnością. On wyciąga ku nam ramiona - a my je odpychamy, ranimy Jego dłonie i tym samym Jego Serce bo nie ufamy, nie wierzymy, nie chcemy, boimy się… nie wierzymy w Miłość. I właśnie dlatego daje się ranić - i daje grzebać w tych ranach - by nas przekonać: że nawet uparte nasze odpychanie Jego dłoni, uparte ranienie Jego dłoni, uparte ranienie Jego Serca nie jest w stanie Go zniechęcić. To jest znamię, jakie my wyciskamy na Bogu: znamię naszej nieufności, niechęci, lęku… Znamię, jakie wyciskamy od czasu ucieczki Adama… Uparcie i wciąż. A On jest jeszcze bardziej uparty, Jego Miłość jest większa od naszej ucieczki. Da się poranić, da się przebić, da się dotykać - byle tylko nas przekonać: że jest ze mną. Właśnie takim: raniącym, nieufnym, kopiącym i gryzącym, bez przerwy sprawdzającym, uciekającym… jest ze mną, chociaż ja sam siebie uważam za nie do wytrzymania. Właśnie to jest ostateczny fundament wychodzenia ze wspólnoty z ludźmi: sam siebie uważam za nie do wytrzymania. Uważam, że nie można z nimi wytrzymać tylko dlatego, że nie jestem w stanie wytrzymać ze sobą. Ucieczka Adama. Ucieczka Kaina. Wszystkie nasze ucieczki w samotność coraz głębszą… nie jestem w stanie wytrzymać ze sobą… Tylko że siebie zabiorę wszędzie - i stanę się piekłem dla siebie samego… A On wchodzi w piekło mojej samotności, niewytrzymania ze sobą - i pokazuje, że On ze mną wytrzymuje. A właściwie więcej: On nie tyle wytrzymuje ze mną, co PRAGNIE. Choć ja Mu nie wierzę, choć Go ranię, dopycham, kaleczę - On PRAGNIE mnie, PRAGNIE bym był, PRAGNIE być ze mną. Pragnie za wszelką cenę. Uwierzyć. W Emmanuela, który zawsze jest ze mną. Uwierzyć w Jego PRAGNIENIE. Błogosławiony, kto uwierzył! Pogodzi się ze sobą, z Nim, ze swoim życiem, ze wszystkim i wszystkim. Pogodzi się - bo uwierzy w PRAGNIENIE EMMANUELA. Zobaczy w tym pragnieniu prawdziwą wartość siebie, swojego życia, swojej codzienności, wartość innych ludzi i całego świata. Zobaczy wszystko oczami Miłości Emmanuela. Wszystko po to, aby uwierzyć że Bóg jest Emmanuelem. Zakochanym Emmanuelem, który nie musi, ale PRAGNIE. Pragnie być ze mną, który ranię Jego, siebie, wszystkich. W Jego Pragnieniu - którego pieczęcią są rany - jest nasze zdrowie. Uleczenie ze śmiertelnej choroby: nie chcę żyć… Nie chcę siebie… nie chcę innych… To jest śmiertelna choroba: nie chcę… opamiętać się wreszcie i pójść razem z Tatem na pole - prowadzonym za rękę przez Syna, uwiedzionym Jego Duchem. I tu jest uzdrowienie: gdy uwierzę w zaproszenie, w Jego pragnienie - i zrozumiem, że każda chwila jest zaproszeniem Jego Miłości do bycia we Wspólnocie z Nim. Uwierzyć w pragnienie, którego nie gaszą nawet gwoździe i włócznia. Uwierzyć w zaproszenie do Wspólnoty, które nie wygasa - bo Miłość nie wygasa. I dawać się zaprosić chwila po chwili, krok po kroku, dzień po dniu - aż odkryję, że jestem w Domu, we Wspólnocie Miłości. Właśnie tu i właśnie teraz jestem w Domu, jestem we Wspólnocie Ojca i Syna i Ducha Świętego - bo właśnie tu i właśnie teraz przychodzi do mnie Emmanuel i wyciąga do mnie ręce, otwiera przede mną Serce i zaprasza: wejdź! Pójdź! Właśnie tu i właśnie teraz. Mogę się skupić, że tu i teraz nie jest tak, jak chce moja pycha i mój egoizm - a mogę się skupić na tym, że właśnie tu i właśnie teraz przychodzi do mnie On, bo jestem dla Niego wart przychodzenia co chwilę na nowo by mnie co chwilę na nowo zaprosić. Bo On tego pragnie. Nie musi, ale chce. I to sprawia, że budzi się we mnie pragnienie. Pragnienie, które jest od razu nasycone. Cud niezwykły: nasycenie płynie ze spotkania dwóch pragnień. My się boimy otworzyć na pragnienia drugiego - bo sądzimy, że wtedy głód stanie się jeszcze większy. A okazuje się, że pragnienia Miłości sycą się wzajemnie, w spotkaniu, we Wspólnocie. Mogę pójść w stronę mojej samotności - i umierać z głodu i pragnienia. A mogę wbrew schematowi Adama uparcie wracać do Wspólnoty z Bogiem i ludźmi, wierząc niewzruszenie, że tylko w relacjach jest Życie - Życie Miłości. Tylko tu Miłość nie umiera z głodu i pragnienia. Dlatego Bóg nie umiera nigdy - bo nigdy nie przestaje do nas wracać i budować relacji Miłości wciąż na nowo za wszelką cenę. To jest Życie.