Pokorny pasterz, do końca oddany Bogu i nawet po śmierci wspierający Polaków w najważniejszych momentach historii - tak patrona parafii przy ul. Wałbrzyskiej przedstawiał ks. Tomasz Czubak, który wygłosił homilię odpustową.
Mszy św. w niedzielę Wniebowstąpienia Pańskiego przewodniczył ks. Rafał Kozłowski, dziekan dekanatu, ale to jego zastępca wygłosił odpustową homilię.
- Tak się jakoś opatrznościowo składa, że w ostatnich tygodniach wspominamy trzech męczenników patronów Polski: św. Wojciecha, św. Stanisława, a dziś staje przed nami św. Andrzej Bobola. Wspominamy ich w miesiącach wiosennych, przez co i w ten sposób czujemy w sobie każdego roku powiew wiosny, która daje radość i nadzieję. Ten nasz wewnętrzny klimat wydaje się być też uzasadniony, co potwierdza Tertulian żyjący na przełomie II i III w., który pisał: "semen est sanguis christianorum", co tłumaczy się "krew męczenników jest nasieniem chrześcijan". Tam, gdzie chrześcijaństwo jest prześladowane, jest ono, paradoksalnie, niezwykle żywotne - wprowadzał ks. Tomasz Czubak w charakterystykę patrona parafii.
Przypominając losy narodu, którym opiekuje się św. Andrzej Bobola, zauważył, że kolejne rozbiory dzieliły Polaków, a ten powojenny, wewnętrzny był i jest najgorszy.
- Jeden rozbiorca, który wg. zasady rzymskiej "divide et impera" - dziel i rządź, zaczął wychowywać, formować, a przede wszystkim skłócać Polaków i dzielić wg. własnych zasad, na partyjnych i bezpartyjnych. A skoro według zasad psychologii wystarczy 40 lat, by uformować człowieka wg. własnego planu i zarysu, trudno jest nam więc się podnieść politycznie, gospodarczo i moralnie. Ale jest nadzieja - jeszcze Polska nie zginęła - powtarzał niczym refren, krótko charakteryzując polskich świętych.
Mówiąc o Boboli, przypomniał, że 16 maja 1657 r. został on pochwycony w okolicy Janowa przez wrogów katolickiego imienia. Torturowano go, zabito i pochowano w podziemiach kościoła Pińskiego (dzisiejsza Białoruś). Po latach jednak umęczony jezuita ukazał się o. Andrzejowi Godeckiemu i prosił go o uwolnienie z podziemi w zamian za pomoc i wstawiennictwo. Okazało się, że po 63 latach ciało było nietknięte. Odtąd zaczęły się w tym miejscu mnożyć cuda i wzrastał kult.
- Po jakimś czasie nieznani sprawcy zabrali trumnę z Andrzejem do muzeum ateizmu w Moskwie, gdzie jak prawdziwy misjonarz i po śmierci cicho nie usiedział. Wierny ewangelijnemu nakazowi głosił Chrystusa. Ludzie przychodzili, by oddawać mu cześć niczym do sanktuarium. Gdy zauważyły to władze, wrzuciły ciało Andrzeja w ciemny kąt. Nie chcieli oddać go Polakom i dopiero za namową Piusa XI Lenin zgodził się wysłać je do Watykanu - relacjonował historię ciała patrona parafii, zwracając uwagę na mniejsze i większe cuda za jego sprawą.
Zakończył sugestią, że jeśli teraz, w czasie epidemii, jezuita przypomina o sobie, to chyba dlatego, że istnieje realne zagrożenie dla tych, za których on przed Bogiem odpowiada.
- Może więc to jest ten czas, w którym należy wziąć przykład z warszawiaków z roku 1920, którzy uwierzyli, że z pomocą św. Andrzeja mogą pokonać potężnych bolszewików. I pokonali. Dziś w Polsce jest wiele zagrożeń, nie tylko z powodu epidemii. Są przede wszystkim zagrożenia dla wiary i moralności chrześcijańskiej, zagrożenia życia, małżeństwa i rodziny. Są też zagrożenia dla duchowej tożsamości naszego narodu. A św. Andrzej ponownie zwraca uwagę na swój patronat, jakby jeszcze raz prosił: przyjmijcie, Polacy, moją służbę z wiarą - dodał ks. Czubak.