Przez 9 miesięcy trwała walka o jego życie. Setki pielgrzymów, członków wspólnot i innych osób modliło się o cud. Teraz przyszli podziękować za rekolekcje, które dał im mały chłopiec.
Przy ołtarzu świdnickiego kościoła pw. Ducha Świętego 26 lipca stanęło 8 księży. Wśród nich zaprzyjaźniony ks. Piotr Gaworski z Katowic, ks. Andrzej Franków - przewodnik świdnickiej grupy pielgrzymkowej czy ks. Tomasz Filinowicz, który przez ostatnie miesiące sprawował opiekę duchową nad Frankiem. To on wygłosił do zebranych słowo Boże, podkreślając, że jako kapłan chciałby dać odpowiedzieć na wszystkie "dlaczego".
- Taka wielka jest we mnie bezradność wobec tajemnicy dziecięcego cierpienia i śmierci. Tak wiele pytań, na które pokornie z zawstydzeniem odpowiadam "nie wiem". Kiedy nie tak dawno z Frankiem przygotowywaliśmy się do Pierwszej Komunii Świętej, na jednym ze spotkań mówiłem mu, że życie człowieka jest jak podróż. Ma swój start, swoją metę i swoje drogowskazy - przykazania Boże, które mają nam pomóc dotrzeć do celu. I choć znaki są jednakowe dla wszystkich, to jednak każda podróż jest inna. Ta Frankowa była wyjątkowa, bo Franek był wyjątkowy. Była też krótka, bo niespełna ośmioletnia - podkreślał.
Dalej zauważył podobieństwo ostatnich miesięcy życia 7-latka do cierpiącego i konającego Chrystusa.
- Na tej drodze były i stacje, na których Weronika ocierała twarz, a Szymon pomagał dźwigać krzyż. Na ustach Franka pojawiał się wtedy uśmiech. Bo byli obok niego oddani lekarze, pielęgniarki, psycholodzy, krewni i dziesiątki czasem pozornie obcych ludzi. Tych, którzy wyciągali pomocną dłoń. Każdy i każda z nich starał się zrobić co możliwe, by krzyż stał się lżejszy. Ten uśmiech towarzyszył także w dniu Pierwszej Komunii Świętej, gdy Franek przezwyciężał grymas bólu na twarzy, by w jego miejsce pojawił się uśmiech. Były i upadki pod ciężarem krzyża, chwile zwątpienia, bezradności - dodał wrocławski duszpasterz.
Porównując dalej małego Franka do umęczonego Jezusa zauważył, że, jak Maryja, mama chłopca zawsze była blisko. Nawet wtedy, gdy został przybity do krzyża i nie mógł już kontrolować swojego ciała, a za chwilę miało się wszystko dokonać.
Opowiadał o świadectwie, które do końca dawał chłopiec troszcząc się o innych, by im darowaną słodkością lub dobrym słowem poprawić nastrój. Mówił o tym też tato żegnanego dziecka zachęcając, by uczestnicy pogrzebu poczęstowali się cukierkami, bo tego chciałby jego syn.
- Przez swoje siedem lat życia dałeś nam dużo radości. Pamiętamy chwile spędzone z tobą. Wspomina je z czułością twoja mama. Z radością wspominamy też chwile wspólnego pielgrzymowania na Jasną Górę. Szedłeś do Matki Bożej zanim skończyłeś dwa latka i dotarłeś na miejsce cztery razy. Ostatnie 9 miesięcy były trudnym, ale pięknym czasem z tobą. Przez ten czas w szpitalu byliśmy bardzo blisko, przeprowadziliśmy też wiele głębokich rozmów. A zawsze, kiedy wracałeś do domu, chciałeś coś przywieźć swoim braciom. Często była to guma do żucia, jakiś napój czy cukierki. Chciałeś, by to były prezenty za twoje pieniądze. Podobnie postępowałeś na oddziale szpitalnym, gdzie budziłeś tym duże zaskoczenie - wspominał Paweł, kierując kilka słów do zebranych i swojego zmarłego syna. Przekonywał też pozostałe dzieci, że to nie Pan Bóg zabrał im brata, ale choroba, bo Pan Bóg jest Bogiem życia, a nie śmierci.
Wśród żałobników była nie tylko rodzina, przyjaciele i bliscy znajomi, ale również przedstawiciele pierwszej grupy Pieszej Pielgrzymki Diecezji Świdnickiej na Jasną Górę, z którymi chłopiec wędrował. Przez ostatni rok nie tylko modlili się sami w jego intencji, ale również zachęcali do tego innych. Służyli też pomocą, gdy trzeba było się zająć pozostałymi chłopcami lub wesprzeć rodziców w inny sposób. I choć nie udało się wybłagać cudu uzdrowienia, dla wszystkich były to prawdziwe rekolekcje.