Im więcej światła, tym bardziej widoczny jest najmniejszy brud. Potrzeba jednak naprawdę mocnego oświetlenia, aby odkryć, że gdzieś w kącie leży zakurzona perła. Jest skarbem, który zaczyna błyszczeć jedynie w pełnym świetle.
Kocha chodzić po górach, pielgrzymować i tańczyć. Lubi też frytki z McDonalda i choć nie zna się na ogrodnictwie, wie już, ile sałaty zasiać, aby cały dom prowincjalny miał jej pod dostatkiem przez wiele dni. Mimo że praktycznie całe zakonne życie stoi przy garach, nie przepada za gotowaniem. Zaraża uśmiechem, choć w dzieciństwie życie dało jej popalić, a i po ślubach zakonnych nie ominęły jej trudności. Siostra Gabriela Mickiewicz jest szczęśliwą zakonnicą. Bo dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych.
Adoracja i dyskoteka
Siostra Gabriela – wtedy jeszcze po prostu Beata – na poważnie zaczęła poznawać Boga w Katolickim Stowarzyszeniu Młodzieży. To były nie tak odległe czasy, kiedy młodzi ludzie licznie garnęli się do Kościoła. Beata, raczej bez przekonania, poszła wtedy za innymi. Pociągnęły ją doświadczenie wspólnoty, która nie zamykała się na innych, ale chciała im służyć, oraz modlitwa. Szczególnie ta adoracyjna. To właśnie na adoracji zaczynała odkrywać, że być może Pan Bóg ma dla niej inny pomysł na życie niż mąż i trójka dzieci. Potem były Msze św. dla młodzieży, która zamiast hucznie rozpoczynać weekend, w piątkowe wieczory wypełniała po brzegi kościół pw. Krzyża Świętego w Świdnicy. Także piesze pielgrzymki na Jasną Górę, podczas których modliła się o rozeznanie i pytała Maryję wprost: „Czy pójść do zakonu, czy nie?”.
A jednak ciągle żyła jakby w rozkroku. – Byłam rozrywkową dziewczyną. Przed szkołą szłam do kościoła św. Józefa na adorację. Tak samo robiłam po lekcjach. Ale nie byłam specjalnie rozmodlona. Rano byłam w kościele, a wieczorem wystrojona szłam na dyskotekę – mówi s. Gabriela. – Spieszyłam się do szkoły, nie siedziałam na adoracji godzinami, wystarczyło 5 minut. Jak w historii o św. Janie Vianneyu, który widząc mężczyznę, który ciągle przychodził do kościoła i klękał, zapytał go, co robi. „Ja patrzę na niego, a On na mnie”. U mnie też tylko o to chodziło – dodaje. Po technikum rozpoczęła jeszcze naukę w szkole medycznej, ale po roku ją przerwała. Czuła, że decyzję musi podjąć albo teraz, albo nigdy. – Wszyscy się dziwili, kiedy powiedziałam, że idę do zakonu. Znali mnie z tej ciemniejszej strony – przyznaje elżbietanka. Koledzy z KSM-u zorganizowali jej pożegnalną imprezę. Liczyli, że tym przekonają ją do zmiany planów. Ze śmiechem wspomina, że jeden chłopak był gotów poprosić ją o rękę, byleby tylko nie poszła do zakonu. Klamka jednak zapadła.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się