– Miałem długie sześcioletnie rekolekcje – tak o czasie spędzonym w zakonie benedyktynów mówi ks. Roman Tomaszczuk, wikary w parafii św. Barbary w Wałbrzychu.
Kamil Gąszowski: Zaprzyjaźnił się Ksiądz ze św. Cyprianem, którego imię otrzymał w zakonie?
ks. Roman Tomaszczuk: Podziwiam go ze względu na jego historię, która jest bardzo ludzka.
Urzekł mnie niestandardowym życiem. Hagiografia ukazuje jego człowieczeństwo, w którym jest też miejsce na słabość, ucieczkę i strach. To mi bardzo odpowiada. Święty Cyprian jest znakiem mojej osobistej historii i przygody z życiem monastycznym.
Mówi Ksiądz o słabości, ale przed pójściem do klasztoru nie wydawał się Ksiądz człowiekiem słabym…
Będąc rozgarniętym, pracowitym i ambitnym, bardzo wiele rzeczy mogłem zamaskować. Zbudowałem pewną fasadę, za którą się ukryłem, aby „odegrać rolę” przewodnika i ojca, kogoś, kto jest punktem odniesienia. Kogoś ugruntowanego, otwartego i mocnego. Jednak za tym wszystkim krył się kruchy człowiek ze swoimi kompleksami, słabościami, grzechem.
Czy podjęcie decyzji o wstąpieniu do zakonu było momentem, kiedy ta słabość Księdza przytłoczyła?
Nie. W tamtym czasie nie było siły, dzięki której stanąłbym w prawdzie o swojej kondycji. A było kiepsko. Pomimo wielu zadań i zaangażowań żyłem płytko. Więc nie było światła we mnie, ono musiało przyjść z zewnątrz. I przyszło jako Boże wezwanie. Duch Święty wybił mnie z rytmu, w którym żyłem, i zabrał mnie ze świata. Pan widocznie stwierdził, że inaczej nie da się przemówić do mojego serca. Dlatego tamta decyzja była dla mnie wybawieniem, ogromnym błogosławieństwem. To był piękny znak tego, że Bóg walczy o mnie, nie poddaje się i zawsze znajdzie sposób, żeby mnie ocalić.
Z jakimi trudnościami spotkał się Ksiądz na początku życia zakonnego?
To była radykalna zmiana pod każdym względem. Z czasem okazało się, że płacę za to bardzo wysoką cenę pod względem emocjonalnym. Trafiłem do wspólnoty, która była dla mnie ogromnie wymagająca. Nigdy wcześniej nie miałem takiego doświadczenia. Żadne inne relacje nie kosztowały mnie tak wiele jak te w monastycznym braterstwie. Ale doświadczyłem też wtedy wsparcia całej armii ludzi, którzy się za mnie modlili. Wiem, że modlitwa wstawiennicza pomogła mi wytrwać w „próbie miłości” i zaryzykować ewangeliczną postawę – mam na myśli przyjęcie „trudnego brata”. Tak nazywamy współbrata, z którym relacje są szczególnie wymagające. Wiem, że ocaliła mnie wtedy pokora. Ona była trochę wymuszona istniejącą we wspólnocie hierarchią, ale przede wszystkim wypływała ze zgody na posłuszeństwo Panu. On mnie chciał w tym klasztorze! Kiedy zrezygnowałem z postawy konfrontacji, gdy nie szukałem odwetu za przykrości, krzywdy i niesprawiedliwości, które mnie spotykały, wtedy w tę relację mógł wejść Pan. Jego miłosierna obecność wspierała nie tylko mnie, ale także tego drugiego. On też miał szansę otwarcia się na Boże działanie. Pod koniec mojego pobytu w Lubiniu mój „trudny brat” również doświadczył przemiany. Kiedy stamtąd wyjeżdżałem, w pewnym sensie to on był mi najbliższy ze wszystkich braci. Właśnie dlatego, że spotkaliśmy się w trudnej przestrzeni przebaczenia i pokory.
Nie miał Ksiądz wcześniej takiego doświadczenia wspólnoty?
Pierwszy raz doświadczyłem tak bliskich relacji. Pracowałem wcześniej z rodzinami, małżeństwami, narzeczonymi i dobrze znam teologię miłości. Jednak w klasztorze przeżyłem miłość wzajemną w praktyce. I? Zasmakowałem w niej. To jest jedno z najpiękniejszych doświadczeń, z jakimi wracam do diecezji. Wzbogaciło mnie i jestem pewien, że poza wspólnotą zakonną nie miałbym szansy doświadczyć czegoś podobnego. Zrozumiałem, czym jest troska o utrzymanie, pogłębianie i oczyszczanie relacji. Nie miałem na to szansy, żyjąc jako kapłan diecezjalny. Plebania jest wygodnym azylem. Tam można się schować przed trudnymi relacjami. Stworzyć egzystencjalną bańkę, która ma niewiele wspólnego z rzeczywistością.
Relacje, w których wyraża się miłość, muszą być osadzone w codzienności.
Tak. Więzi są prawdziwe, w pełni ludzkie, gdy się wydarzają. Doświadczyłem tego na własnej skórze. Ten drugi musi być wpisany w codzienność. W klasztorze razem się modliliśmy, odpoczywaliśmy, pracowaliśmy, jedliśmy posiłki. To kosztowało, ale gdy tę cenę płaciłem, dojrzewałem w miłości. Myślę, że znakomita większość z nas, duchownych, otacza się ludźmi, którzy są nam życzliwi, sympatyczni. Omijamy szerokim łukiem tych, z którymi jest nam nie po drodze. Pewnie dlatego gdy przypadkiem narazimy się na kontakt z kimś nieprzyjaznym, bywamy zdruzgotani, oburzeni, sfrustrowani czy przygnębieni. Albo wściekli. Są to reakcje jałowe, bo mamy przekonanie, że nie ma sensu walczyć o naszych nieprzyjaciół.
Przed zakonem żył Ksiądz w takiej bańce?
Tak – i dopiero w zakonie to zrozumiałem. Starałem się być oczywiście blisko ludzi i z ludźmi. Ale ta miłość nie była obecna w codzienności. Ona pojawiała się od czasu do czasu, w akcjach, przedsięwzięciach, ale nie w prozie życia. Co innego być dla ludzi, a co innego być z nimi w nieodwołalnej codzienności. Trzeba przyjąć, zaakceptować i zmierzyć się z doświadczeniem trudności, aby miłość przeżyć do końca i w pełni. Tak jest w każdej miłości, w przyjaźni, w małżeństwie, w każdej bliskiej relacji. Element wysiłku i ofiary jest wpisany w miłość.
Czego nauczył się Ksiądz w zakonie?
Przede wszystkim doceniłem codzienność, szarość, zwyczajność. Zrozumiałem, że codzienność ma ogromną wartość. Codzienne zabieganie o utrzymanie porządku, przygotowanie posiłku, posprzątanie po nim, o wypranie ubrań. W klasztorze jedynie przez pół godziny byłem księdzem – rano podczas Mszy św. przy ołtarzu. Przez cały pozostały czas byłem pszczelarzem, praczem, kucharzem, zakrystianem, opiekunem psa. Takie były moje podstawowe zajęcia, im poświęcałem swoją energię. Odkryłem piękno codzienności, w której wydarza się prawdziwa miłość – i to ona jest główną treścią naszego życia. Z praktycznych rzeczy odkryłem w sobie talent do gotowania. To bardzo twórcze działanie. Jestem też po kursie pszczelarza, miałem pod opieką klasztorną pasiekę. W seminarium mój kolega mówił mi zawsze, że jestem atechniczny. Okazało się jednak, że w stolarni i przy drobnych remontach bardzo dobrze sobie radzę. To są takie rzeczy, których nie mógłbym zrealizować na poprzednich etapach życia.
Co Księdzu najbardziej doskwierało w trakcie tych sześciu lat?
Jako Romek Tomaszczuk w klasztorze na Słowacji czułem się znakomicie. Jako mnichowi Cyprianowi też było mi dobrze. Natomiast najbardziej cierpiał ksiądz Romek. Odczuwałem głód zaangażowania duszpasterskiego. Nie miałem okazji realizować się jako kapłan, co było dla mnie najtrudniejsze i ostatecznie przesądziło o powrocie. W moich wątpliwościach, czy składać śluby wieczyste, kropką nad i była prośba biskupa, bym rozważył powrót do diecezji, gdzie brakuje księży. To mnie utwierdziło w przekonaniu, że genetycznie jestem księdzem diecezjalnym, duszpasterzem. Ale… wewnętrznie pozostałem benedyktynem. Pozostałem synem św. Benedykta, dlatego powrót to też strata tego, co dawało mi życie „pod Regułą i opatem” oraz we wspólnocie.
Co Ksiądz stracił?
Straciłem najlepsze warunki, jakie można sobie wyobrazić do pielęgnowania relacji z Panem. W naszym klasztorze wszystko było podporządkowane tej relacji. A ja tego potrzebuję. Potrzebuję tego rytmu, bo dzięki niemu mogłem zostawić wszystko i… iść na modlitwę. Akcja i działanie to zupełnie drugi plan. Pierwszym jest medytacja, życie duchowe. Nie umiem tego znaleźć w życiu diecezjalnym. Tak mam. Bardzo możliwe, że większość księży ma inaczej.
Odnalazł już Ksiądz swoją ziemię obiecaną? Czy wciąż jest jak Izraelici na pustyni, którzy nie widzieli celu, ale wiedzieli, że jest z nimi Pan?
Nauczyłem się, że to On jest Dobrym Pasterzem i wiedzie mnie na zielone pastwiska przez ciemną dolinę pytań o przyszłość. Znowu jestem na początku. Szczerze? Ciągle do mnie nie dociera, że ta zmiana nastąpiła. Zobaczymy, co będzie dalej i jak moje doświadczenie przełożę na pracę duszpasterską, ale wiem, że teraz moje diecezjalne kapłaństwo ma szansę realizować się w innym stylu.
Żegnając się przed odejściem do zakonu, mówił Ksiądz, że wierzy w Boga, ale nie wierzy Bogu. Coś się zmieniło?
Odchodząc do klasztoru, miałem bardzo wygodne, spełnione życie jako ksiądz i człowiek. Miałem pieniądze, ludzi wokół siebie, moje „akcyjne dzieci” miały się znakomicie. Gdy jednak zostawiłem te podpórki, okazało się, jaki jestem słaby i bezbronny. To był moment, w którym prawda o mojej słabości nie zmiażdżyła mnie, ale doskonale objawiła się moc Pana. Doświadczyłem, że On o mnie pamięta i się o mnie troszczy. Jego miłość jest wierna i nieodwołalna. To jest dla mnie nowe, bardzo intensywne doświadczenie. Natomiast mówiłem wtedy jeszcze o innym paradoksie – że pomagałem zbawić się ludziom, ale sam się nie zbawiałem. To był bardzo mocny powód, dla którego Pan mnie wyrwał z mojego starego świata i dał czas łaski życia w klasztorze. Abym po powrocie do diecezji potrafił piękniej i owocniej, czyli zbawczo, przeżywać swoją osobistą historię.
Wybiega Ksiądz myślą w przyszłość? Jak Ksiądz widzi swoje duszpasterzowanie?
Na razie koncentruję się na wspólnocie parafialnej, którą wybrał dla mnie biskup. Zupełnie nie mam pomysłów i planów na inicjatywy i nowe zaangażowania. Co więcej, nauczony doświadczeniem, będę robił wszystko, aby nie powtórzyć scenariusza angażowania się we wszystko, co możliwe. Obecnie najważniejsze jest dla mnie służenie i życie z moją wspólnotą parafialną w Wałbrzychu. To jest teraz mój świat.
Naprawdę? Przed pójściem do klasztoru śmiało można było o Księdzu powiedzieć, że jest takim lokalnym „katocelebrytą”.
To jest owoc perspektywy, którą zyskałem dzięki klasztorowi. Robię też rachunek z tego czasu i mam świadomość, że nie wszystko wykorzystałem. Mogłem z tej łaski sześciu lat życia w klasztorze wycisnąć więcej. Bardzo możliwe, że oczekiwania, iż będę teraz inny, mogą być usprawiedliwione, ale trzeba mi wybaczyć, że nie dorastam do tych oczekiwań.
Ktoś mógł oczekiwać, że nawet jeśli Ksiądz wróci, to będzie niemal święty – bo mnich to człowiek w całości oddany Bogu. A o. Michał Zioło, trapista, mówi, że mnich to jest ten najgorszy. Zgadza się Ksiądz?
Można powiedzieć, że zamknąłem się za murami, żeby uchronić się przed tym, w jaki sposób świat na mnie działał. Ale z drugiej strony Pan chciał mnie w tych murach, żeby uchronić świat przede mną. Tak rozumiem to „najgorsze”. Trochę naiwne jest myślenie, że wystarczy zamknąć się w klasztorze i doskonałość staje się naszym udziałem. Tak mogą myśleć tylko ci, którzy nigdy nie żyli w takiej wspólnocie.
Czyli nie wrócił Ksiądz święty?
Mamy fałszywe wyobrażenie o świętości jako o doskonałości, a to nie jest prawda. W klasztorze nauczyłem się prostej modlitwy medytacyjnej: „Panie Jezu Chryste, Synu Dawida, ulituj się nade mną, grzesznikiem”. Prostota tej ufnej modlitwy pokazuje podstawową kondycję świętego człowieka. Jest nią świadomość własnej grzeszności. Kiedy staję w prawdzie i widzę siebie jako grzesznika, bo jestem grzesznikiem, który potrzebuje Bożego zmiłowania, jest czymś naturalnym, że na innych też patrzę jak na grzeszników. Co więcej, daję im prawo, żeby byli grzesznikami. Wtedy dopiero przyjmuję drugiego człowieka prawdziwego, a nie wymyślonego. Pragniemy autorytetów i świętych, ale jeżeli będziemy sobie ich sztucznie stwarzać w oderwaniu od prawdy o kondycji człowieka, to się rozczarujemy.
kamil.gaszowski@gosc.pl
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się