– W chrześcijaństwie nie chodzi o to, żeby być grzecznym, ale chodzi o miłość. Tę miłość spotkałem w domu – mówi o. Tadeusz Iwaszczyszyn OSPPE.
Kto poszukuje prawdy, poszukuje Boga, twierdziła św. Teresa Benedykta od Krzyża. Urodzona we Wrocławiu Żydówka i ateistka do poznania Boga doszła przez rozum. Sto lat później w tym samym mieście urodził się Tadeusz. On także lubił rozmyślać.
Najlepiej myślało mu się w grupie przyjaciół, na imprezie lub kiedy popijał piwo w parku. Być może tym samym, w którym rozmyślała święta karmelitanka. – Zawsze byłem typem myśliciela – mówi z uśmiechem. Do krajanki być może mu daleko, ale pytania, które stawiał, były z rodzaju tych najważniejszych. – Te pytania doprowadziły mnie do Chrystusa – przyznaje.
Gość w dom, Bóg w dom
Niewielkie jak na taką rodzinę mieszkanie w centrum Wrocławia. Aby dać trochę więcej przestrzeni kolejnym dzieciom, tato Tadka pobudował antresole. W domu się nie przelewało, lecz nie tylko niczego im nie brakowało, lecz nawet mieli pewnego rodzaju nadwyżkę, którą dzielili się z innymi. Tą nadwyżką była miłość. Rodzice Tadka stworzyli dom otwarty, pełen gości, którego drzwi były otwarte dniem i nocą, co w tej opowieści ma zasadnicze znaczenie. Ani Tadek, ani jego rodzeństwo nie musieli pytać, czy mogą przyprowadzić znajomych. – To był dom luksusowy, ale nie pod względem materialnym, lecz emocjonalnym. Każdy czuł się jak u siebie, nawet jeśli nie był domownikiem – wspomina. – Codziennie była krótka modlitwa wieczorna oraz błogosławieństwo rodziców przed spaniem lub wyjściem do szkoły. Każdej niedzieli modliliśmy się też jutrznią, podczas której tato czytał fragment Pisma Świętego i próbował z nami rozmawiać na ten temat – dodaje.
Choć ich dom mógł się wyróżniać na tle innych, nie mieszkali w nim święci, lecz zwykli, niedoskonali ludzie. – Wyniosłem przekonanie, że można się kłócić, ale zawsze trzeba się pojednać. Po kłótni z braćmi mama nas zbierała, ustawiała jeden naprzeciw drugiego i kazała nam się pojednać. Ze skwaszoną miną przytulaliśmy się. Od dziecka wiem, że najważniejsza jest jedność – mówi. Przykład dawali im rodzice. Dziwiło go, że jeszcze nie minęła godzina od ich kłótni, a już się przytulali. – Nie udawali przed nami. Dobrze wiedziałem, jaki jest tato – potrafił podnieść głos i być nieprzyjemny, choć często nie miał racji. Jednocześnie wiem, że to najbardziej wierzący człowiek, jakiego spotkałem w życiu – wyznaje o. Tadeusz, czwarty z siedmiorga rodzeństwa. To właśnie zaufanie Bogu w sprawach materialnych było dla niego pierwszym znakiem wiary jego rodziców. Drugim znakiem była pokora, która pozwalała uniżyć się nawet przed dzieckiem i prosić o przebaczenia. – Pamiętam, kiedy miałem może 8 lat, tato przede mną klęknął i prosił o wybaczenie. Płakał przy tym, bo zobaczył swój grzech. Do dzisiaj mam to przed oczyma – mówi.
Wiarę swoich rodziców odkrywał także w umiejętności przebaczenia dzieciom. A nie były to grzeczne dzieci. Tadeusz pamięta, jak potrafił obrażony wybiec z domu i nie odbierać telefonu. – Gdy wracałem, myślałem, że zostanę skarcony. Tymczasem rodzice przychodzili pojednać się ze mną. Tato potrafił nam wszystko przebaczyć. Nigdy nie miał pretensji. Dawał nam wolność. Najważniejszy byłem ja jako człowiek i moja relacja z Chrystusem – mówi zakonnik. – Dzieciom, nawet na katechezie, tłumaczy się, że mają być grzeczne. W chrześcijaństwie nie chodzi o to, żeby być grzecznym, ale chodzi o miłość. Tę miłość spotkałem w domu – dodaje.
Wolność
„Przecież robisz tacie kanapki do pracy, a mi do szkoły nie będziesz robić?” – zapytał pewnego razu Tadek, gdy mama zakomunikowała mu, że od tej pory będzie musiał sam przygotowywać sobie drugie śniadanie. „Tak, bo to jest mój mąż”, usłyszał w odpowiedzi. – Byłem w klasie sportowej i miałem dziewięć treningów w tygodniu. Codziennie zużywałem trzy pary skarpet i majtek. Tato kiedyś zebrał trójkę najstarszych chłopaków i powiedział, że jego żona – nie powiedział mama – ma za dużo pracy, więc od tej pory pranie będziemy robić sami. Z dnia na dzień musiałem wszystko wyprać sobie sam. To było piękne, że mając tyle dzieci, potrafili dbać o swoje małżeństwo – mówi z uznaniem. – Rodzice byli miłosierni i przebaczający, ale nie pobłażali nam w obowiązkach domowych. Wyjeżdżając do zakonu, powiedziałem im, że chciałem stworzyć taki dom, jaki oni stworzyli. Są dla mnie wzorem małżeństwa – przyznaje.
Jednak zanim myśl o powołaniu zaczęła w nim kiełkować, musiał odpowiedzieć sobie na pytania, które rodziły się w nim od dziecka. – Zadawałem dużo pytań o swoje istnienie, o to, dlaczego się urodziłem. Bardzo nurtowało mnie to, o co Jezusa zapytał mój patron Juda Tadeusz: „A cóż to się stało, że objawiłeś się nam, a nie światu?” – mówi paulin. – Patrzyłem na rówieśników i widziałem, że nie mają zjednoczonych rodzin, nie mają rodziców, którzy się kochają. Zadawałem sobie pytanie: Dlaczego ja? – dodaje.
Z domu wyniósł wiarę, że Bóg istnieje, dlatego nie szukał odpowiedzi w innych filozofiach. Nie miał pytań o Boga, a raczej o siebie. – Najpierw zobaczyłem, że żyję, ponieważ przyjęli mnie rodzice. Ale potem zrozumiałem, że jeżeli oni by nie mieli wiary, to by mnie nie przyjęli. Więc tym, który przede wszystkim mnie chciał, jest Bóg. Zobaczyłem, że moje życie ma sens, ponieważ dał mi je Pan Bóg – wyznaje.
Gdy miał 13 lat, rodzice zaprosili go do wspólnoty. Jednocześnie zaczął się w jego życiu czas dobrej zabawy. – To był moment, w którym musiałem zacząć wierzyć sam, a nie tylko opierać się na wierze rodziców – mówi. Miał paczkę dobrych przyjaciół, z którymi kilka razy w tygodniu wychodził na imprezy. Jeśli umawiali się w środę, wszyscy wiedzieli, że Tadeusz przyjdzie około 22.00, bo wcześniej jest we wspólnocie. Przyznaje jednak, że nigdy nie miał w sobie pragnienia, aby być blisko Boga. – To nie był mój cel. Po prostu zawsze chciałem być szczęśliwy. To pragnienie było bardzo silne, a żadna impreza, relacja z ludźmi czy rodzaj alkoholu nie dawały mi pełni szczęścia. To było doświadczenie pustki, a ja nigdy nie potrafiłem siebie oszukiwać. Patrząc z boku, miałem wszystko, a jednak czegoś mi brakowało. To powodowało cierpienie, bo zderzałem się z prawdą, że jestem nieszczęśliwy – wyznaje o. Tadeusz.
Ułaskawiony
Punktem zwrotnym był dla niego wyjazd na rekolekcje ze wspólnotą. Był w ostatniej klasie liceum. – Żyjąc rok w niełasce, czyli bez sakramentów poszedłem do spowiedzi – wspomina. Podczas spowiedzi usłyszał, że Bóg go kocha i przebacza mu wszystkie grzechy. Slogan, jakich jest mnóstwo w Kościele, wstrząsnął nim. – To mnie rozkleiło. Byłem chyba w takim momencie życia, że nie kochałem siebie. Czułem się sobą zgorszony. Zapytałem, jak można mnie kochać. Tyle miłości dostałem od moich rodziców, tyle wartości mi przekazali, a i tak nie wierzyłem, że można mnie kochać – wspomina. Od tamtego czasu zaczął traktować Pana Boga poważnie. – Wtedy stałem się uzależniony od łaski uświęcającej – mówi z uśmiechem.
To jest ta noc
„Tysiące kilometrów na wschód od Wrocławia ludzie spotykają się co tydzień w kościele, czytają słowo Boże, próbują się nim dzielić, a na koniec kładą na ołtarzu ornat i przyklękają. Zapada cisza przerywana jedynie szlochami. Są to łzy wiernych, którym brakuje kapłana”. Tadek słuchał tej opowieści wplecionej w homilię liturgii Wielkiego Czwartku, siedząc na chórze po lewej stronie, za drugim filarem. Pamięta też doskonale, co działo się w jego sercu. – W swojej porywczości powiedziałem sobie: „Dobrze, jeśli tam nie ma kapłana, to ja tam pojadę”. To kazanie mnie powołało – mówi.
Całe Święta Wielkanocne pytał o to Boga. A gdy już się kończyły, w nocy z poniedziałku na wtorek zadzwonił do niego kolega z prośbą o nocleg. Tadeusz, czekając na kolegę, otworzył Pismo Święte. Przeczytał o powołaniu proroka Jeremiasza, ale uznał, że to go nie przekonuje. Prorokiem może być każdy, nie musi być księdzem. – Powiedziałem: „Panie Boże, daj mi jakiś konkret”. Otworzyłem znowu Ewangelię i mój wzrok utkwił w słowach, że wielu jest powołanych, ale mało wybranych. Wtedy już wiedziałem – dodaje. O swoim powołaniu powiedział rodzicom. Tato sprowadził go na ziemię. – Powiedział, że jeśli mam powołanie do kapłaństwa, powinienem najpierw zdać maturę – śmieje się paulin.
Zdolny grzesznik
Spieszył się do kościoła, jakby miał zdążyć na odjeżdżający pociąg. – Biegłem i myślałem: „Boże, musisz mi dać ostateczną odpowiedź”. To było święto Jana Chrzciciela. Wszystkie czytania były o powołaniu, każde mnie poruszało – wspomina. Wyszedł z kościoła i był już pewien na sto procent. A że pasuje do niego fragment Pisma Świętego, który mówi, że gwałtownicy zdobywają niebo, od razu poinformował pracodawcę, u którego od niedawna pracował, że rezygnuje z pracy. Spotkał się też ze swoimi przyjaciółmi – musiał to być przedziwny widok. Przy kuflach z piwem siedziało ośmiu chłopa w skórach, niektórzy w irokezach, i wszyscy płakali. – Do dziś nie wiem, czy to były łzy niezrozumienia, czy wzruszenia – dodaje.
Jednak kiedy był w seminarium, modlił się o to… żeby go wyrzucono. Miałby wtedy alibi przed Panem Bogiem. – Liczyłem na to, że ktoś powie, że się nie nadaję. Bałem się, ale pomagało mi słowo św. Pawła, żeby z drżeniem zabiegać o własne zbawienie – mówi. Musiało minąć pięć lat, kiedy świadomie potrafił powiedzieć, że on też chce być zakonnikiem. – Wcześniej mówiłem jedynie, że to Bóg chce, żebym tutaj był – przyznaje.
Największe zmaganie przyszło jednak przed ślubami wieczystymi. – Podczas dni skupienia mówiłem Bogu, że nie dam rady. Uważałem tak, bo dobrze się znam. Wiem, kim jestem. Jestem grzesznikiem. Jestem zdolny do każdego grzechu – mówi. Wtedy Bóg znowu przyszedł do niego poprzez słowa z Pisma Świętego, które mówiły o Mojżeszu. – Znałem tę historię z płonącym krzakiem, ale nigdy nie zwróciłem uwagi na dialog, jaki z Bogiem prowadził Mojżesz. Powiedział, że przecież nie potrafi się wysławiać. Zobaczyłem w Mojżeszu swoją sytuację. Podobnie jak on czułem, że się nie nadaję. Bóg zapytał Mojżesza: „Ale kto stworzył usta?”. Zrozumiałem, że to nie ja wymyśliłem swoje powołanie, tylko On. Dało mi to pewność, że On ze mną będzie – dodaje.
Język Boga
Od kilku miesięcy posługuje w Świdnicy. Uczy w szkole średniej i podstawówce. Do parafii przyciągnął też grupę młodzieży, z którą spotyka się co niedzielę. – Wydawało mi się, że każdy w okresie dojrzewania zadaje podobne pytania jak kiedyś ja. Pracuję w szkole i wiem, że niestety tak nie jest. Widzę młodzież, która cierpi i żyje w bezsensie. Oni mają dużo więcej cierpienia niż ja, gdy byłem w ich wieku. Wystarczy pobyć z nimi trochę i posłuchać. Wiedzą, że cierpią, ale nie wiedzą dlaczego – podkreśla paulin. Uważa, że jego głównym zadaniem jest prowokować ich do samodzielnego myślenia i zadawania pytań. Chce młodych nauczyć języka, w którym mówi do nich Bóg. – Odpowiedź na pytanie o sens życia znalazłem w posłuszeństwie Panu Bogu. Odkryłem, że człowiek jest stworzony, żeby być szczęśliwym, a może nim być, tylko słuchając Tego, który daje mu życie. Wiem, że to da mi szczęście, nie tylko tutaj, na ziemi. Skoro Bóg dał mi życie, to będzie wiedział, jak mam je przeżyć – mówi o. Tadeusz.•
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się