Chcą być szczęśliwi. Dlatego poszli za głosem powołania.
Nie było wielkich fajerwerków, prywatnych objawień, nadnaturalnych zjawisk. Raczej cichy głos i delikatne znaki. A potem pójście w ciemno i w nieznane, a to zawsze może budzić opór i wątpliwości. Droga ich powołania nie zawsze była prosta, ale w końcu doprowadziła do tego, że zostali prezbiterami. Presbiteros z greki znaczy starszy. Nowi prezbiterzy diecezji świdnickiej rzeczywiście są starsi – nie tylko jeśli chodzi o wiek (większość ich rówieśników świętuje obecnie kolejne rocznice święceń), ale także ze względu na doświadczenie własnego kryzysu i osobistych zmagań oraz wolnego wyboru pójścia za Chrystusem. Może dziś świat i Kościół pogrążone w kryzysie potrzebują właśnie takich prezbiterów (starszych), którzy na własnej skórze odczuli, że na końcu zmagań zawsze stoi Bóg, który każdego człowieka chce uczynić szczęśliwym.
Nadeszła moja godzina
Ksiądz Jakub Zajadły powołanie zawdzięcza m.in. abdykacji Benedykta XVI. – To był wyjątkowy czas w Kościele. Rezygnacja papieża z urzędu Piotrowego była dla mnie doświadczeniem kryzysu w Kościele i poczucia niepewności. Stawiałem sobie pytania, jak teraz będzie wyglądał Kościół – opowiada ks. Jakub. W tym samym czasie uczestniczył w rekolekcjach. Nie miał wobec nich wielkich oczekiwań, rekolekcjonista jednak przekonywał, że będą one wyjątkowe i na pewno Bóg przez nie zadziała. – I rzeczywiście zadziałał – wspomina ks. Jakub. – Nie pamiętam treści nauk, które były głoszone, ale te dni były czasem działania Pana Boga we mnie. Później bardziej zainteresowałem się życiem Kościoła, zacząłem śledzić media katolickie w internecie – dodaje. W ten sposób natknął się na homilię papieża Franciszka wygłoszoną podczas Mszy Krzyżma. Mówił w niej o namaszczeniu kapłanów, którzy zanoszą lud Boży przed Boga. – Zachwyciłem się kapłaństwem, o którym mówił papież. To był czas dojrzewania decyzji o wstąpieniu do seminarium – przyznaje.
Do seminarium wstąpił od razu po maturze, ale jego droga do przyjęcia święceń prezbiteratu trwała aż 10 lat. – Rekolekcje przed przyjęciem święceń ks. Krzysztof Mielnik, nasz ojciec duchowny, oparł na mowie arcykapłańskiej Jezusa w Wieczerniku, w której Jezus mówi, że nadeszła Jego godzina. Od razu do mnie przemówiło, że to Pan wyznacza godzinę. W moim wypadku wyznaczył akurat tę. Miał w tym jakiś plan, którego przez dłuższy czas nie widziałem. Szczególnie pod koniec pojawiały się zwątpienia, ale właśnie teraz Pan Bóg chce, żebym był księdzem.
Ku wolności
Ksiądz Adrian Pliszka zaczął odkrywać żywą wiarę w liceum, dzięki wspólnocie młodzieżowej Eirene w Dzierżoniowie i Odnowie w Duchu Świętym. Uczestnicząc w rekolekcjach Odnowy, dostał słowo rozeznania zapisane przez ludzi: „Chcę cię posyłać do moich dzieci”. – Pomyślałem, że to mógł być przypadek, przecież każdy mógł to napisać – mówi ks. Adrian. Na następny dzień w trakcie modlitwy wstawienniczej animatorzy otworzyli Biblię na chybił trafił. – Nie pochwalam takich metod, ale jestem też przekonany i wierzę, że Pan Bóg działa także w ten sposób – dodaje. W tym przypadku zadziałał, bo słowo, które wtedy otrzymał, nie pozostawiało wątpliwości. – Dostałem słowo z Psalmu 110, które wprost mówi o kapłaństwie: „Pan przysiągł i tego nie odwoła, tyś jest kapłanem na wieki, na wzór Melchizedeka”. To był dla mnie ewidentny znak, żebym poszedł drogą do kapłaństwa – przyznaje. Wstąpił więc do seminarium z pełnym przekonaniem, że Bóg chce dla niego jak najlepiej. Po czym po jakimś czasie odszedł. – Wstąpiłem do seminarium i chciałem być księdzem tylko dlatego, że Pan Bóg tego ode mnie chciał, więc to nie była moja wolna decyzja – tłumaczy. Przez trzy lata mieszkał we Wrocławiu i pracował. – W pewnym momencie zobaczyłem, że na drodze, którą idę, nie czuję się szczęśliwy, więc wróciłem na drogę do kapłaństwa. Wracałem już w wolności. Zauważyłem, że oprócz tego, że jestem już trochę starszy, może dojrzalszy i inaczej patrzę na różne sprawy, jestem też szczęśliwszy. Od dawna wiem, że Bóg chce, żebym był księdzem, ale teraz również ja tego chcę.
Przez Maryję do Jezusa
Ksiądz Mariusz Pastuszyński delikatny głos powołania słyszał od zawsze. Nieświadomie go jednak zagłuszał. – Całe życie podążałem drogą muzyczną. Najpierw w szkole muzycznej, później na własną rękę. Pasjonowałem się dźwiękiem, muzyką elektroniczną i procesem jej powstawania. Mimo przekonania, że mógłbym w tym kierunku osiągnąć więcej, nic mi się nie udawało. W moim życiu pojawił się kryzys. Dzisiaj nazywam to punktem zwrotnym – mówi ks. Mariusz.
W tym kluczowym momencie z pomocą przyszli rodzice. Pewnego dnia usłyszał pytanie od mamy, czy chce coś z Jasnej Góry. Ktoś mógłby pomyśleć, że chodzi o pamiątkę, ale on bez namysłu poprosił o modlitwę. – Nie wiedziałem, co mam w życiu robić, aby zrealizować swoje pragnienie życia dla innych – dodaje.
Można śmiało powiedzieć, że powołanie wymodlili mu rodzice. Kilka tygodni później obudził się innym człowiekiem. – To była uroczystość Najświętszej Maryi Panny Częstochowskiej. Poszedłem do kościoła i przywitała mnie piękna muzyka, czyli to, na co zawsze zwracałem uwagę. Wpatrując się w księdza odprawiającego Mszę Świętą, poczułem w sercu, że chcę być kapłanem.
Z perspektywy czasu zastanawia się, dlaczego wcześniej nie dostrzegał, delikatnych co prawda, ale wyraźnych znaków kierujących go na drogę powołania. Jest przekonany, że robił to z własnej wygody, ale gdy odpowiedział na głos Chrystusa, zaczął dostrzegać, że Pan Bóg przemawia do niego również przez muzykę. – Jestem przekonany, że liczba powołań wcale się nie zmniejszyła, tylko odpowiedzi na głos Boży jest mniej. Wielu młodych ludzi ten głos w jakiś sposób zagłusza, może z bojaźni. Ja również nie reagowałem, ale chcąc być szczęśliwy, uwierzyłem, że to jedyna droga. Daje mi szczęście nie do opisania.
Dojrzały owoc
Ksiądz Wojciech Wiewióra od dziecka udzielał się w środowisku kościelnym. Był ministrantem, lektorem, ceremoniarzem, uczestniczył w duszpasterstwie młodzieży i kręgu biblijnym. Wychował się w rodzinie, która przekazała mu wartości chrześcijańskie. Miał też szczęście do katechetów i księży. Mimo wszystko po maturze wybrał się do Wrocławia na studia prawnicze. Choć życie studenckie niesie ze sobą wiele pokus, w tym przypadku było inaczej. – Czas studiów przybliżył mnie jeszcze bardziej do Pana Boga. Nie rezygnowałem z sakramentów i moja relacja z Chrystusem coraz bardziej się umacniała, aż doprowadziła do decyzji, żeby pójść za Nim na całość i zostać Jego kapłanem – opowiada.
Głos powołania odezwał się na trzecim roku studiów. Od zaprzyjaźnionego księdza usłyszał, żeby najpierw skończył to, co zaczął. – To jest slogan, ale każde powołanie jest tajemnicą. Pan Bóg daje nam wolny wybór, ale składa też propozycję – od nas zależy, jak na nią odpowiemy. Przykład księży, których spotkałem na swojej drodze, przyczynił się do mojej decyzji. Szczególnie mojego zmarłego proboszcza ks. Stefana Smotera, który w dalszym ciągu jest dla mnie niekwestionowanym autorytetem. Wzór ich życia powoduje, że pragnę być tacy jak oni. Chcę dawać ludziom Chrystusa, prowadzić ich do zażyłej relacji z Nim, a siebie stawiać na drugim miejscu – mówi ks. Wojciech. Patrząc na własne doświadczenie, twierdzi, że z powołaniem jest jak z owocem – aby był smaczny, musi mieć czas na dojrzewanie. – Jeżeli zerwie się go za wcześnie, to człowiek się rozchoruje, ale jeżeli da mu się tyle czasu, ile potrzeba, wtedy przyniesie siły i zdrowie.
Bez fajerwerków
Ksiądz Patryk Kruk do Wałbrzycha sprowadził się 10 lat temu. I to właśnie tam, dzięki wspólnocie ludzi wiary, których spotkał w swojej parafii, oraz dzięki księżom, którzy stanęli na jego drodze, odkrył swoją drogę. – Moje powołanie nie było spektakularne. Pan Jezus nie stanął przede mną i nie powiedział: „Pójdź za mną”. Bóg działał w zwykłych okolicznościach, w szarej codzienności, poprzez różnych ludzi i różne sytuacje – mówi.
Choć jest najmłodszym z tegorocznych neoprezbiterów i można by powiedzieć, że szedł najprostszą drogą do kapłaństwa, jego życie nie było jednak usłane różami. Dojrzałości nie liczy się wiekiem, ale przeżytym cierpieniem, a to młodego Patryka nie ominęło. – W wieku trzech lat dosyć poważnie zachorowałem. Przez trzy kolejne lata kursowałem po różnych szpitalach. Moi rodzice i dziadkowie nie tylko mi towarzyszyli, ale też modlili się o łaskę zdrowia. Teraz żartują, że moje powołanie jest jakby zadośćuczynieniem za to, że Pan Bóg mnie uzdrowił. Lekarze mówili, że to nie była ich sprawa – dodaje.
Zapraszając na prymicje znajomych ze swojej klasy, słyszał od nich pytanie, czy nie żałuje tej decyzji. – W trakcie seminarium były lepsze i gorsze dni, pojawiały się kryzysy, ale mogę powiedzieć, że nie żałuję tego wyboru. Nie wiem, co przyniesie jutro, ale jestem przekonany, że jest to właściwa droga.
Świadkowie
Nie są naiwni. Wiedzą, w jakim świecie żyją i do jakiego świata zostaną posłani. – Faktem jest, że czasy się zmieniają, ale pewne uniwersalne zasady wciąż są w cenie – przekonują. Idąc za głosem powołania, odpowiedzieli na wezwanie Jezusa do życia zasadami Ewangelii i te zasady będą głosić ludziom. Nie czują się przez to jednak lepsi od innych. Zdają sobie sprawę z zagrożenia, jakim jest poczucie wyższości z powodu przyjęcia święceń. – To jest ślepa uliczka. Każdemu człowiekowi niezależnie od jego poglądów należy się absolutny szacunek. Chociażby z tego względu, że za każdego Chrystus przelał swoją krew. Żeby być dobrym księdzem, trzeba wpierw być dobrym człowiekiem. Nie różnimy się od tych, do których jesteśmy posłani. Oczywiście przyjęliśmy sakrament święceń, mamy konkretną łaskę, ale jesteśmy takimi samymi kruchymi i słabymi osobami, jak ci, z którymi się spotykamy – mówi, w imieniu swoim, ale także imieniu rocznikowych kolegów, ks. Wojciech. – Dzisiaj ludzie, zwłaszcza młodzi, chcą świadków. Żeby nim zostać, wpierw samemu trzeba doświadczyć spotkania z Jezusem. To jest dla nas indywidualne wezwane, żeby codziennie budować i umacniać relację z Nim. Ludzie potrzebują autentycznych świadków, którzy swoim życiem i postępowaniem zaświadczą o tym, co głoszą słowami – dodaje.•