Początkiem jest normalność

Do 12 lipca trwa pierwsza tura rekrutacji do Wyższego Seminarium Duchownego Diecezji Świdnickiej. O tym, jak wygląda etap propedeutyczny, czyli pierwszy rok formacji seminaryjnej, jak mądrze wspierać synów i wnuków stojących przed decyzją o wstąpieniu do seminarium i o kompetencjach księdza XXI wieku mówi ks. Piotr Gołuch, delegat biskupa świdnickiego ds. formacji alumnów.

Kamil Gąszowski: Zamykają się drzwi seminarium za młodym chłopakiem. I co dalej?

Ks. Piotr Gołuch: Wtedy wbrew pozorom zaczyna się normalne życie. Gdy ktoś przychodzi do seminarium, szczególnie, teraz gdy od kilku lat zaczyna się ono etapem propedeutycznym, nie zaczynamy od 20 godzin na kolanach i wszystkich możliwych modlitw. Zaczynamy od budowania wspólnoty, poznania się, podjęcia wspólnej odpowiedzialności za dom. Początek to wejście w normalność, która wcale nie jest taka oczywista. Sprawy, które kiedyś wydawały się naturalne i oczywiste, dzisiaj bywają coraz trudniejsze. Proste zmywanie naczyń może być czymś odkrywczym. Odkryciem może być pokonanie indywidualizmu i nauczenie się rozmowy, skoro żyję z kimś pod jednym dachem.

Początkiem jest też poznawanie swojej wartości. To jest bardzo ważne. Chrześcijaństwo mówi o godności każdego człowieka, który dla Pana Boga jest najważniejszy. Nie ma ludzi gorszych i lepszych w Jego oczach. W Kościele mówimy o godności, gdy dotykamy poważnych problemów, jak aborcja czy eutanazja, ale gdzieś gubimy tę prawdę, gdy mówimy o naszej codzienności. Odkrycie wartości swojej i drugiego człowieka jest początkiem życia w naszej wspólnocie.

Oczywiście jest modlitwa, czas na pogłębianie relacji z Panem Bogiem i poznawanie Kościoła. Ale nie są to jedyne elementy roku propedeutycznego.

W ogóle nie padło z Księdza ust słowo kapłaństwo. Czy to znaczy, że złożenie papierów do seminarium nie oznacza podjęcia definitywnej decyzji na śmierć i życie?

Nie jest to decyzja na śmierć i życie, to nie ten czas. Rzeczywiście ktoś, kto przychodzi do seminarium, zaczyna drogę do kapłaństwa, a właściwie rozpoczyna się proces rozeznawania tej drogi. Odbywa się on dwutorowo. Z jednej strony swoje powołanie rozeznaje kandydat, a drugim elementem – i jest on bardziej decydujący – jest rozeznanie Kościoła, który przygląda się tej osobie i ostatecznie potwierdza powołanie. Nie jest tak, że chcę być księdzem, przychodzę do seminarium, wypełniam wszystkie kwitki, a na końcu dostaję święcenia. W Kościele nie ma prawa do bycia księdzem, tylko jest droga, gdzie to powołanie jest rozpoznawane. Gdy ktoś przychodzi do seminarium, to wchodzi właśnie na drogę tej formacji. Przygląda się temu i poznaje coraz bardziej, czym jest kapłaństwo, kształci się, studiuje, formuje duchowo. A z drugiej strony Kościół, przez przełożonych i osoby, które widzą mnie w tej formacji – również świeckie – przygląda się mi. Zamysł jest taki, żeby z każdym rokiem być coraz bardziej umocnionym, aby na końcu drogi seminaryjnej, prosząc o święcenia, móc powiedzieć: „świadomie i dobrowolnie podejmuję decyzję na całe życie”. Tę decyzję trzeba potwierdzać na każdym kroku, a nie tylko za pierwszym razem, kiedy złożyłem podanie, że chcę zostać księdzem.

Użył Ksiądz określenia „droga do kapłaństwa”, które naturalnie kojarzy się z seminarium. Mnie z kolei przypomniały się rozmowy z trzema klerykami. W ich historii okazuje się, że ta droga zaczęła się dużo wcześniej, w ich środowiskach, a przede wszystkim w rodzinach. Zaskoczyło mnie to, ponieważ zdałem sobie sprawę, że jestem z pokolenia ich rodziców, a na tyle na ile znam swoje pokolenie, wiem, że nie jest ono zbyt licznie reprezentowane w Kościele. Jest nadzieja?

W tym wypadku tak było i dzięki Bogu za to. Do seminarium przychodzą chłopaki z takich środowisk i rodzin, jakie znamy ze świata, w którym wszyscy żyjemy. Ci wspomniani są dobrym przykładem tego, jak bardzo ważne jest wsparcie. Być może to są wymodlone powołania, o które potem troszczy się rodzina. Pięknie by było, gdyby taki pokoleniowy przekaz wiary funkcjonował w naszym świecie. Ale coraz trudniej o to. Zdarza się, że młodzi ludzie naprawdę walczą wbrew wszystkiemu. Często zdarza się, że decyzja o pójściu do seminarium jest wbrew rodzinie, która przyjmuje ją dlatego, że musi, ale wcale się z tego nie cieszy. Znam przykłady, kiedy rodzina próbowała wyciągnąć chłopaka z seminarium albo dziewczynę z zakonu, bo uważa, że to jest zacofane życie. Zrobią wszystko, żeby dzieci zniechęcić, przekupić.

Jeśli szukamy źródła powołania, które daje dobry wzrost, czyli po prostu wychowuje, to jest nim przede wszystkim silna rodzina. Modlę się za rodziny, żeby były stabilnym oparciem dla młodych, którzy decydują o swojej przyszłości w świecie, który jest bardzo mocno zawirowany. Oni potrzebują środowiska, które stoi po ich stronie.

Są takie miejsca, które są naturalnym środowiskiem powołaniowym, na przykład służba liturgiczna. To cały czas funkcjonuje, chociaż statystycznie kiedyś potężna większość chłopaków, którzy przychodzili do seminarium, byli wcześniej ministrantami. Dzisiaj to jest 50 proc.

Posłużę się skrótem myślowym i pewnym subiektywnym odczuciem, które nie jest tylko moje. Otóż czasem odnoszę wrażenie, że w tej narracji, która jest powszechna w Kościele, rodzina jest potrzebna, żeby wychować dobrych kapłanów.

Traktowanie rodziny funkcjonalnie jest rzeczywiście nie w porządku. Chodzi bardziej o background, z którym wchodzimy w życie. To, co dostajemy w rodzinie i środowisku, w których się wychowujemy, jest fundamentem. Jeśli on jest dobry, to będzie łatwiej budować dobre kapłaństwo, ale też dobre małżeństwo i w ogóle życie w świecie i Kościele. Natomiast, jeśli w dorosłe życie wchodzimy z bałaganem, to ten bałagan objawia się w całym naszym życiu.

Z tym się zgadzam. Być może czepiam się słów i wynika to z nadwrażliwości na archaiczny język, ale bardziej słyszę przekaz: „Potrzebujemy świętych rodzin, abyśmy mieli świętych kapłanów”, który zagłusza obecny przecież w Kościele przekaz: „Rodzina, małżeństwo jest twoją drogą do świętości”. A to, czy z tej rodziny będzie dobry ksiądz, już nie zależy ostatecznie od nas.

Rozumiem. Jest to cenne spostrzeżenie, z którym nie da się dyskutować, ponieważ jest subiektywnym odczuciem. W mojej głowie nie było nigdy intencji, aby kierować taki przekaz.

Warto na chwilę zatrzymać się przy tym zagadnieniu i przypomnieć trochę teorii. Kościół uczy, że związek małżeński ma dwa cele – „dobro małżonków oraz zrodzenie i wychowanie potomstwa”. O żadnym z tych celów nie można powiedzieć, że jest nieistotny albo gorszy. Za to o obu możemy mówić jako o w pełni możliwych we wspólnocie małżeńskiej. Chciałbym wymienić trzy konsekwencje tego stanu rzeczy, które wydają mi się istotne w tej chwili.

Po pierwsze wspomniana wspólnota to droga realizacji konkretnego powołania, które otrzymujemy od Boga, czyli droga do szczęścia. Tą drogą, dla każdego z małżonków, jest „druga połowa” i miłość, którą sobie wzajemnie okazują.

Po drugie, bardzo aktualne. Gdybyśmy zawęzili sens rodziny do podejścia „funkcjonalnego”, musielibyśmy zamknąć oczy i uszy na duży fragment rzeczywistości. Wielu małżonków, pomimo wielkich chęci, nie może mieć potomstwa i z tego powodu w ich sercach rozgrywają się dramaty. Kościół jest tu bardzo mądry, otacza opieką w takim cierpieniu. Wracając do omawianego problemu – gdybyśmy poszli drogą „funkcjonalną” wbijalibyśmy noże w ich serca. W tym miejscu muszę obiecać, że będę bardziej ostrożny.

Po trzecie, kontekst celibatu, który wiąże się z wyborem kapłaństwa. Celibat ma wartość przez to, że jest świadomą rezygnacją z wielkiej wartości, jaką jest małżeństwo, która jest motywowana „dla królestwa niebieskiego”. Celibatariusz rezygnuje z bycia z kimś „na wyłączność”; z tego możemy złożyć dar Bogu i Kościołowi. Nie można zostać kapłanem, nie widząc małżeństwa jako skarbu. Tylko w tej optyce możemy zobaczyć sens celibatu jako daru miłości, która jest odpowiedzą celibatariusza na miłość Boga. W innym przypadku bylibyśmy po prostu głupi.

Wracając do zarzutu. Tak, rodzina jest zupełnie wyjątkową i niezwykłą drogą do świętości. Gdy ktoś idzie tą drogą, królestwo Boże jest bliżej. To ziarno kiełkuje i rośnie, a inni, zwłaszcza najbliżsi, chronią się w jego cieniu. Tak to rozumiem i czuję.

W kontekście rodziny mam jeszcze jedno pytanie, wydaje mi się bowiem, że tę rozmowę czytać będą raczej rodzice czy dziadkowie niż kandydaci do seminarium. Jakie jest ich zadanie w momencie podejmowania decyzji przez syna czy wnuka?

Wolność i wsparcie. Wolność, ponieważ to musi być osobista decyzja, w związku z tym młody człowiek nie może mieć takiego balastu, że zawiedzie na przykład rodzinę. Albo usłyszał od babci, że wymodliła to powołanie, więc już boi się wycofać. Wolność oznacza przyjęcie tego, że choć pamiętam swojego syna czy wnuka jako dziecko, to jest już dorosłym człowiekiem. Jest dorosły i może wybrać swoją drogę życia. Jeśli w trakcie rozeznawania dojdzie do wniosku, że to nie jest to, że miał inne wyobrażenia o kapłaństwie, motywacje, które nie były najświętsze, to ma prawo zmienić swoją decyzję. Takie rozeznanie powinno dokonać się w początkowym etapie seminarium. Natomiast wsparcie polega na tym, żeby dać jasny przekaz: Spróbuj, jeśli czujesz powołanie, jeśli słyszysz głos Pana Boga, jeśli dobrze czujesz się w Kościele. Rozeznaj ten głos, żeby nie tkwić w zawieszeniu.

Niestety zdarza się, że najbliżsi próbują za wszelką cenę zniechęcić do wyboru takiej drogi. Rozumiem, że za tym stoi troska, a właściwie strach. Ludzie widząc, że dzisiaj księża niekoniecznie są lubiani, z troski o syna potrafią mu powiedzieć: „Nie idź, bo nie będziesz mieć łatwego życia”. Ten strach i próba ochrony dziecka są czymś naturalnym. Trudno, żeby było inaczej. Przejęcie się rodziców przyszłością dzieci jest oczywiste i dobre, o ile nie paraliżuje i nie zatrzymuje go. Gorzej, jeśli rodzice ręcznie sterują przyszłością dzieci, zaczynają na nich coś wymuszać, a nawet je szantażować.

Ktoś mi kiedyś uświadomił, że w dzisiejszym świecie powinniśmy skupiać się w edukacji nie tyle na przekazywaniu wiedzy, co uczeniu kompetencji, szczególnie cyfrowych. Czy da się przewidzieć, jakie kompetencje będą potrzebne tym chłopakom, jeśli za 6, 7 lat zostaną księżmi?

Powiedziałem już o tym na początku – pierwsze jest wejście w normalność, nauczenie się bycia z innymi we wspólnocie, wyjście ze swojego indywidualizmu. Wydaje mi się, że najważniejszą kompetencją, którą każdy ksiądz będzie potrzebował i za 5 lat, i za 10 lat jest wszystko to, co wiąże się z komunikacją, nie tylko mówieniem jasno, ale przede wszystkim umiejętnością słuchania, przyjęcia drugiego człowieka. Ksiądz ma być dla ludzi i z ludźmi, w związku z tym musi zauważyć wartość spotkania z człowiekiem. Musi dostrzegać, że każdy człowiek jest osobnym kosmosem, który warto spotkać. Każdy z nas jest wart spotkania dla samego spotkania. Kolejnym krokiem jest wchodzenie w relację. Próbujemy na to odpowiadać już na początku. Seminarzyści uczestniczą w życiu wspólnot, są wpuszczani na różne pola pracy duszpasterskiej. Nie po to, żeby poznać zasady poszczególnej wspólnoty czy ruchu, bo te można przeczytać w książce, ale po to, aby doświadczyć spotkania.

Koniecznie trzeba zaznaczyć, czemu to służy. Kapłan ma być ekspertem od wiary i prowadzić ludzi do relacji z Bogiem. Stąd nie zatrzymujemy się na „lekcjach religii”, lecz wychodząc od wiary, robimy kolejny krok i wychodzimy z nią do wspólnoty, aby wypełnić nakaz misyjny Chrystusa,

Czyli ten pierwszy rok propedeutyczny skupia się właśnie na zdobywaniu kompetencji? Bo chociaż formalnie rozpoczynają seminarium, to zbyt wiele się nie uczą.

Nie zaczynają formalnych studiów teologicznych, natomiast mają zajęcia i wykłady. Kompetencje, które tutaj dostają, mają być dobrym fundamentem przed podjęciem studiów i rozpoczęciem właściwej formacji. Wszystko, co im proponujemy, chcemy, żeby przekładało się na konkretne kompetencje. Mamy też taki odzew od absolwentów etapu propedeutycznego, że rzeczy, których się nauczyli, przydadzą im się niezależnie od tego, czy będą księżmi, czy ostatecznie wybiorą inną drogę.

Rozmawiając z klerykami, zdałem sobie sprawę, że rok propedeutyczny trwa dziewięć miesięcy. Od razu skojarzyło mi się to z ciążą. Czy można powiedzieć, że ten czas jest dla nich okresem dojrzewania, a Wy, formatorzy, rodzicie ich jakby do nowego życia?

To świetny obraz i właśnie na tym to polega. Zresztą cały czas seminarium taki jest. Szczególnie wyjątkowa jest perspektywa, co będzie dalej. Bo po porodzie jest przecież całe życie. Koniec seminarium nie oznacza końca formacji, wzrostu, przemiany. Nawet jeśli kogoś przedstawiamy do święceń i mówimy, że chcemy takiego księdza, to ostatecznie mamy perspektywę całego jego życia, a więc ciągłego dojrzewania, zmieniania się, wzrostu w relacji z Bogiem. To nigdy nie jest skończony proces.

Dla mnie ciekawa jest analogia do rodziców, ponieważ zawsze jest taka obawa, co będzie dalej, jak pójdą na swoje. Realnie odkrywam tu przestrzeń ojcostwa.

« 1 »