O Masajach, którzy uczą, czym jest wspólnota, i o tym, jak mądrze pomagać, mówi Renata Madziara.
Renata Madziara: Dziękuję za zaproszenie do wywiadu. „Gość Niedzielny” to wydawnictwo bardzo mi bliskie, bo od dziecka byłam blisko Kościoła. Moi rodzice byli kościelnymi.
Kamil Gąszowski: Można powiedzieć, że wychowałaś się w kościele…
Tak. Moi rodzice byli bardzo zaangażowani w życie parafii w Walimiu. Mama dbała o to, żeby bielizna kielichowa i szaty liturgiczne były wyprane osobno, z szacunkiem, nie z codziennym praniem. Miała osobną pralkę, a wodę po praniu wynosiła do ogrodu, bo – jak mówiła – nie wolno świętych rzeczy spuszczać do kanalizacji. Kielichy i monstrancje czyściła w wielkim garze. Pomagałam rodzicom, szczególnie w święta. Pamiętam, jak jeszcze w liceum zbierałam na tacę podczas Mszy św. Dlatego w wiosce miałam pseudonim „Bóg zapłać”.
Jak się z tym czułaś?
Nie miałam z tym problemu. Ale moje dzieciństwo to nie tylko kościół. Byłam bardzo blisko mojego taty. Uczył mnie, że nie ma rzeczy niemożliwych, że jak chcę coś zrobić, to znajdę sposób. Mama z kolei dawała mi ogromne poczucie bezpieczeństwa, ale nie przez kontrolę, tylko zaufanie. Nigdy nie mówiła: „nie wspinaj się na drzewo, bo spadniesz”, nigdy mnie nie ograniczała. Miałam wolność, przestrzeń. Ufała mi. To było ogromnie wzmacniające.
Tę wolność wyniosłaś z domu…
Uwielbiałam być sama. W czasie wakacji – z powodu braku pieniędzy – w górach rozbijałam sobie namiot. Bardzo często uciekałam do lasu. Potrafiłam spędzić tam tydzień. Do domu schodziłam raz na kilka dni po zapas ziemniaków do ogniska. To był mój świat. Do tego dochodziła codzienna praca na gospodarce. W domu były krowy, owce, kozy. Pomagałam tacie przy wycieleniach. W Afryce byli zaskoczeni, że podchodzę do krowy, zaglądam jej pod ogon, dotykam bez lęku.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
już od 14,90 zł