Wróciłem do domu cały we krwi - Chrystusowej... nie do zniesienia.
Nie życzę nikomu wrażenia, jakie wywiera na człowieku chwila - sekunda zaskoczenia, gdy łapie się na tym, że ma swoje spodnie pochlapane krwią... samego Jezusa.
Zdarzyć się takie rzeczy mogą, gdy podejdzie się zbyt blisko męki Pańskiej odgrywanej, nomen omen, z pasją przez amatorów teatru ze Strzegomia.
Wystawili oni po raz drugi misterium pasyjne. Plenerowe widowisko nie pozostawiło obojętnym nikogo, kto stał się jego częścią, bo to ma do siebie strzegomska inscenizacja, pomyślana jako wydarzenie nie tylko sceniczne, ale także angażujące widzów.
Oni bowiem stają się, jak wtedy w Jerozolimie, gapiami w okrutnym teatrze ukrzyżowania. I nawet reakcje tłumu pomagają im wejść w klimat: chichot, ciekawskie spojrzenia, komentarze, zawodzenie, przejmujące milczenie, śpieszny krok, przepychanie... byle bliżej, niczego nie przeoczyć, dobrze usłyszeć - co mówi skazaniec, co robią oprawcy, jakiej techniki użyli i na jakie paragrafy powołują się wrogowie.
Byłem w tym tłumie z reporterskiej ciekawości, z obowiązku zdania relacji - jak uczniowie wtedy - zupełnie podobnie. Nie dziwi zatem, że Jego krew, z ran biczowania poplamiła mi ubranie i znalazła się na twarzy, niespodziewanie. Poruszające.
Wysyłam więc SMS z gratulacjami do Irka Miepariszwiliego, scenarzysty, reżysera i odtwórcy głównej roli. Wysyłam dzień później, mając nadzieję, że już odpoczął po wysiłku wcielenia. Otrzymuję odpowiedź: "Jak przystało na tego, który wczoraj zmartwychwstał, odpoczywam aktywnie. Właśnie wytrzepałem trzy dywany".
Jezusa szara codzienność. Aż chce się żyć i... sprzątać.
Czytaj także: