Pamiętam doskonale wrażenie, jakie wywarła na mnie pierwsza kolędowa płyta rodziny Pospieszalskich.
To było w roku 1994. Wtedy zdecydowali się podzielić ze światem tym, co intymne, rodzinne, przy choince z mamą i tatą.
I chociaż po latach przyznają, że coś gdzieś się rozlazło w tym naszym spontanicznym, domowym śpiewaniu. Te kolędy przestają już nas tak kręcić, gdy śpiewamy je w domu podczas wigilii czy przy choince. Pewna prywatność oraz ten urok nieskrępowanego i niezobowiązującego swobodnego śpiewania stał się rodzajem jakiejś dyscypliny. Robimy to na pokaz, więc skupiamy się na ich bardzo dobrym wykonaniu. Przez to, że zaczęliśmy tym kupczyć i handlować, coś straciliśmy; to jednak nie wyobrażam sobie, żeby moje prywatne bożonarodzeniowe świętowanie mogło się zaczynać inaczej jak rytuałem delektowania się kolędami Pospieszalskich.
Od 20 lat zaraz po pasterce, gdy wrócę do siebie, zasypiam przy „Wśród nocnej ciszy” – niepowtarzalnej, bo Pospieszalskich. Oni stracili, ja zyskałem. I nie mam wątpliwości, że podobnie czują dziesiątki tysięcy gorliwych zwolenników muzycznego smaku tej rodziny.
Dlatego pewnie ich sobotnie kolędowanie w katedrze dla nas właśnie, było tak wielkim świętem. Doskonale znane aranżacje okazały się po raz kolejny, właśnie koncertowo, wzbogacone nowymi motywami, instrumentalizacją czy skojarzeniami muzycznymi. Było więc zarówno swojsko, jak i ekscytująco.
A fakt, że niemalże wszyscy z czternastu występujących muzyków, mają na swoim koncie sporo osobistych sukcesów zawodowych i stali się rozpoznawalni publicznie, tylko potęgował efekt wyjątkowości tych dwóch godzin i bez problemu rekompensował przenikliwy chłód panujący we wnętrzu świątyni.
Czytaj także: